I dzisiaj czkawką odbija się też zmniejszenie przed dwoma laty Ekstraligi (pomysł autorstwa jaśnie Pana tfu! Stępniewskiego). Dziś to "zamknięta", kadłubowa najwyższa w kraju liga (raptem 14 meczów dla niektórych klubów w roku!), opleciona w kolory, błyskotki, flesze, celebrytów, absurdy, słodycz i gorycz, w mit najlepszej ligi świata. A przede wszystkim nieosiągalna dla niektórych klubów poprzez horrendalne wymogi i margines błędu zmniejszony do minimum przy małej liczbie rywali oraz meczów (efekt GKMu w tym roku, Wybrzeża w 2009 itd. itd.). Logicznym jest, że przy większej ilości drużyn, liga jest nie tylko bardziej atrakcyjna (dla wszystkich), ale i zawsze z szansą na utrzymanie się (o ile nie zlatują 3 zespoły jak w 2013 roku) dla tych teoretycznie najsłabszych i najbiedniejszych. W latach 90-tych niektóre kluby potrafiły skutecznie walczyć o ligowy byt, pomimo słabszej kadry i mniejszych możliwości finansowych, właśnie m.in. przez to, że jak nie powiodło się przez 5 meczów, to powiodło się w kolejnych 3, a to jeszcze nie zamykało drogi do utrzymania. I czy wówczas awanse i spadki ustalało się przy zielonym stoliku? Czy o dyspozycyjności do startu w lidze decydowały tylko warunki finansowe? Przecież z ligi potrafił w jednym roku (1997) zlecieć nawet aktualny mistrz kraju (Włókniarz) i niedawna potęga (WTS).