Po zebraniu ok. 5 nad ranem podszedł do mnie Franek Tomczak z gratulacjami. Podsumowałem je: „Chyba w coś się wrobiłem”. Wziął mnie pod ramię i powiedział: „Wytłumaczę Ci o co chodzi.”. Utworzyła się mała grupka. Znaleźliśmy się w jakichś pomieszczeniach. Ktoś wyciągnął pół litra i mleko do popicia. Wszyscy coś mówili, radzili. Najgorsze, że ja nic nie rozumiałem. Pożegnałem się i poszedłem do domu.
Nie bardzo chciało mi się spać. Moja żona, która wcześniej nie była zadowolona z wyboru do Rady Miejskiej, teraz też nie sprawiała wrażenia szczęśliwej. Nawiasem mówiąc dziś, kiedy przeczyta jakiejś obelgi pod moim adresem uśmiecha się i mówi: „Kiedy wreszcie oddasz mi komplet szklanek, który dostałam od mamy, a który zaniosłeś do Unii, bo nie było w czym tam wypić kawy?”.
O ósmej rano pierwszy raz w życiu stanąłem przed Czarnym Budynkiem. Wszedłem na piętro. Na drzwiach jednego z pokoi napisane było „KS Unia Biuro”. Nie zdążyłem skierować dłoni do klamki, a drzwi się otworzyły. Stanęła w nich pani w białym futrze. Zapytałem: „Pani tu pracuje?”. Ona: „Już nie. W nocy jakichś oszołomów wybrali”. I nie odwracając się nawet, poszła do wyjścia zostawiając otwarte drzwi. Wszedłem. Pomieszczenie było sekretariatem. Z lewej było biuro. Z prawej korytarz. Na jego końcu ogromny pokój. W nim na ścianie portret Alfreda Smoczka. Naprzeciw haftowany sztandar KS Unia Leszno. Całą ścianę zajmowały gabloty z biało-czerwonymi szarfami i medalami Mistrzostw Polski. Dziesiątki pucharów. I wtedy ścięło mnie z nóg. Czułem pot na plecach.
Usiadłem i patrzyłem przed siebie. Po jakimś czasie wszedł starszy, kulejący pan. „Dzień dobry panie Prezesie” „Jest dobrze, ktoś mnie zna” - pomyślałem. „Nazywam się Andrzejewski i jestem kasjerem”, „To świetnie, a ile ma pan w kasie?” Pięćset złotych, to wczoraj wpłacone składki”. „A na kontach?” Uśmiech: „Nic, a i tak zajęte przez komorników”. „A jakie są zobowiązania?” pytam. „Panie, kto by to zliczył?”
„Panie Andrzejewski, a coś oprócz tych biur jest jeszcze w klubie?” „Tak na dole są warsztaty”. Poszliśmy tam. Kilka pomieszczeń pustych, ale na końcu w jednym z nich pełno ludzi. Jedni siedzieli na tokarce, inni na stołach warsztatowych. Kilku na podłodze. Patrzyli na mnie z zaciekawieniem. „A więc to są chyba zawodnicy i mechanicy” -pomyślałem. Przywitałem się i zapytałem; „Kto tu jest najstarszy?” „Ja, nazywam się Kazimierz Juskowiak i jestem mechanikiem”. „To świetnie, a może mi pan powiedzieć, jaki mamy sprzęt?” „Kilka starych silników i kilka pogiętych ram i …szprychy”. Wszyscy wybuchli śmiechem. Kiedy się uciszyło zapytałem: „A te szprychy… proste czy krzywe?”. „Krzywe ” krzyknęli. Na co ja: „No to zaczniemy od ich prostowania”. I salwa śmiechu. Podszedłem do każdego i podaliśmy sobie ręce. Wychodząc powiedziałem, że będę w biurze, gdyby ktoś miał jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę to zapraszam.
I rzeczywiście po jakiejś godzinie wszedł ktoś w moim wieku. „Panie Prezesie, w imieniu chłopaków chciałem się zapytać, czy możemy liczyć na jakąś kasę?” Popatrzyłem uważnie na niego i zapytałem; „A jak się pan nazywa?”. „Roman Jankowski”