Księga historii czarnego sportu ma już wiele rozdziałów. Mnóstwo zapisanych kart, na których wiecznym piórem wpisana jest pani historia. Jak ona się rozpoczęła?
Pasje miałam trzy. Szybownictwo i spadochroniarstwo, a trzecia to motocykle. Tam w górze jest podobnie – cisza i poczucie wolności. Dumałam kiedyś długo, jak to się dzieje, że można latać w przestworzach. Moim marzeniem było ukończyć Lotniczą Akademię Wojskową w Dęblinie. Niestety po maturze usłyszałam stanowcze “Nie” ze strony mojej mamy i musiałam zmienić plany.
Jednak nie poddała się pani.
Szukałam alternatywy, ukończyłam wiele kursów, teoretycznych i praktycznych na nieistniejącym już lotnisku we Wrzeszczu, miałam za sobą skoki z wieży w Sopocie i rozpoczęłam moją przygodę z uprawnianiem szybownictwa i spadochroniarstwa. Później przyszła kolej na trzecią z pasji. Zaczęłam od uzyskania prawa jazdy na samochód i motocykl. Los chciał, że w trakcie egzaminu została mi przedstawiona propozycja dołączenia do klubu motocyklowego, do sekcji dziewcząt. Nie bacząc na nic, wyraziłam zgodę.
Wtedy zapewne pojawił się pani pierwszy trener?
Cieszę się, że padło to pytanie. Moim pierwszym trenerem była wybitna postać w świecie sportów motorowych w latach 30-tych i 40-tych. Był nim Jerzy Dąbrowski, któremu wiele zawdzięczam. Wyciskał z nas siódme poty, bardzo dużo uwagi przywiązywał do prawidłowych przejazdów, tzw. odcinków obserwowanych, one zawsze wchodziły w skład ogólnopolskich rajdów kobiet. Jeździło się wtedy głównie na WFM-kach. Do dziś pamiętam mój ostatni Rajd na Górę Świętej Anny, padał deszcz i nie mogłyśmy sobie poradzić z jazdą w tych warunkach. To mocno kształtowało charakter. Z czasem towarzystwo się jednak wykruszało. Z około trzydziestu kobiet startujących w zawodach została nas ledwie garstka i format tej rywalizacji zwyczajnie rozwiązano.
Rozumiem, że już w tym czasie nie wyobrażała sobie pani życia bez motocykla?
Zdecydowanie już wtedy wiedziałam, że jest mi bliżej do sportów motocyklowych niż do gotowania w kuchni. Przy ulicy Marynarki Polskiej w Gdańsku, gdzie dawniej mieścił się stadion żużlowy, do naszego domu, który znajdował się nieopodal, zaczęły dobiegać odgłosy silników. Ciekawość mnie tam zaprowadziła i rozpoczęłam swoją drogę do zostania sędziną.
A zaczęła się ona od…?
Działalności społecznej, pełniłam funkcję wirażowej. Stałam na murawie i po raz pierwszy pomyślałam sobie – sędzia sportu żużlowego! Speedway to taki sport, w którym wszystko jest jakby zamknięte. Wszystkie emocje kumulują się na arenie, w tym przypadku na torze! I to jest w nim chyba najbardziej ekscytujące.
Jak wyglądała droga w latach 60-tych po tak upragniony cel? Domyślam się, że w tym typowo męskim wówczas świecie nie była ona usłana różami?
Najpierw zdobyłam licencje klasy trzeciej, drugiej i pierwszej — okręgowe, później dopiero Państwową. To trwało latami, ale ja się nie zniechęcałam. Przysłowiowe schody stawały się coraz wyższe, a ja jak ten Syzyf pchałam kamień na górę. Jeździłam na seminaria, zdałam egzaminy teoretyczne, sprawdziany psychologiczne, a jednak na mojej drodze stanęły przepisy Międzynarodowej Federacji Motocyklowej. Nie przewidywały one wówczas miejsca dla kobiety w tym sporcie. Wiele osób się z tym zgadzało, nawet w zarządzie głównym PZM tak to interpretowano. Wielokrotnie słyszałam, że to męski sport i zastrzeżony dla Panów.
Miała pani jakiegoś sprzymierzeńca? Na którego zdaniu można było się oprzeć?
Był jeden pan, który miał na to wszystko świeże spojrzenie. Ten pan dla ludzi znających historię żużla będzie znany – to pułkownik Rościsław Słowiecki. On inaczej na to patrzył, ja na seminariach miałam takie odczucie, że widzi we mnie potencjał. To był jednak wyjątek.
W tak zwanym międzyczasie zdążono już przenieść gdański stadion do nowego miejsca, a pani nadal była bez licencji. Wytrwałość i determinacja się jednak opłaciły i ten wymarzony dzień w końcu nadszedł. Jak on wyglądał?
Pan inżynier Władysław Pietrzak powiedział, że wszystko załatwił z FIM i uzyskał – wyjątkowo dla mnie – zgodę. To nadal budzi we mnie emocje. W pamięci mam jednak zupełnie inną datę, mianowicie 6 września 1964.
Domyślamy się, że chodzi o debiut?
6 września 1964 roku Stal Toruń podejmowała Tramwajarza Łódź. Na meczu delegatem był wspomniany już płk Słowiecki, chciał się zapewne przekonać, czy się nie mylił co do mojej osoby. Pamiętam moją tremę, a może nawet i przerażenie. Odebrałam pomyślnie tor, dopięłam wszystkich formalności i nagle okazało się, że przed meczem zaplanowano mały pokaz mody. Na tor wjechała bryczka z końmi, a na nim piękne dziewczyny. Bardzo się przestraszyłam, tor miałam tak pięknie przygotowany, a tu nagle taka niespodzianka. Podeszłam do Słowieckiego i spytałam co mam robić? On odparł treściwie – Ani słowa! To pani prowadzi zawody i odpowiada za nie od dwóch godzin przed imprezą do ich zakończenia. To był dla mnie zimny prysznic! Skończyło się jednak na strachu, gdyż ten mecz zakończył się bez przeszkód.
Z tego, co zdążyłam się dowiedzieć, to jedynie pani miała uwagę co do sprawozdawcy zawodów?
Uwaga to za duże słowo, bardziej nazwałabym to wesołą anegdotką. Sprawozdawca, który był na miejscu, w swoim artykule zanotował, że zawody sędziowane były przez I. Nadolny. Osobiście byłam w szoku, bo właśnie tak odmieniało się moje nazwisko w rodzaju męskim i zainteresowałam się, co to za mądry sprawozdawca. Jak się okazało, kiedy pisał sprawozdanie i usłyszał, że sędziować będzie Irena Nadolna, pomyślał, że się przesłyszał i zapobiegawczo wpisał Ireneusz Nadolny. Oczywiście bardziej mnie to rozbawiło niż zezłościło.
Jako sędzina ma pani bogaty bagaż doświadczeń. Jest taki mecz, który pamięta pani szczególnie?
Łącznie sędziowałam 224 imprezy żużlowe. W tym 32 międzynarodowe o charakterze towarzyskim i 10 finałów krajowych. Najtrudniejsze były chyba derbowe starcia klubów z Bydgoszczy i Torunia. Towarzyszyło im dużo emocji, nie zawsze tych zdrowych.
A jak wspomina pani zagraniczne gwiazdy tego sportu. Nazwiska Ivana Maugera, Barry Briggsa czy Ove Fundina nie były przecież pani jako sędzinie obce?
Nazwisk mogłabym wymieniać wiele, dzisiaj jak oglądam żużel i widzę niektórych młodych zawodników, to sobie w duchu dopowiadam – a ja twojemu tacie sędziowałam na zawodach. Co do żużlowców, których pani wymieniła, przypominam sobie historię związaną z ostatnim z nich. Do Gdańska na zawody towarzyskie przyjechał Ove Fundin.
Były kłopoty?
Przy odprawie już widziałam, że sobie Szwed tupie nogą, bo babę zobaczył. W tamtych latach kobieta sędzina wzbudzała wciąż wiele kontrowersji i, mimo że w Polsce powoli przyzwyczajano się do tego, to dla zagranicznych zawodników nie było to takie oczywiste. Wyraził on swoje niezadowolenie i powiedział mniej więcej w ten sposób: kobieta w sporcie ok, ale kobieta w roli sędziego, to on ma wątpliwości i na całym świecie się z tym jeszcze nie spotkał. Nawet tłumacz był zawstydzony, kiedy przekładał mi jego słowa. Pomyślałam sobie, dobrze, powiedział co wiedział, a ja idę robić swoje. Finał był taki, że po meczu dostałam od niego kwiatka i podziękowanie w postaci uścisku ręki. Po jakimś czasie na adres klubu przyszedł pocztą brytyjski magazyn, w którym Ove udzielił wywiadu i powiedział, że jak sędzina kobieta to tylko Nadolna! Takie to były formy okazywania szacunku.
Czy trudno było pani podjąć decyzję o zakończeniu kariery sędziowskiej?
Z czasem dojrzewałam do tej myśli, ale jak człowiek złapał żużlowego bakcyla, to się nie mógł od tego uwolnić. Miałam czas, żeby do tej myśli przywyknąć, a zapadła ona już stanowczo w 1987 roku. Ostatnimi zawodami, które poprowadziłam był turniej o Łańcuch Herbowy w Ostrowie Wielkopolskim. Fajne, prestiżowe zawody z piękną oprawą i orkiestrą.
Puściła jednak pani wodze fantazji i odeszła pani z tzn. “pompą”.
Tak, tuż przed zawodami obiecałam kibicom, że pod koniec czeka ich niespodzianka. Uzgodniłam już wcześniej z kierownikiem zawodów i żużlowcami, że po oficjalnym turnieju odbędzie się jeden dodatkowy pożegnalny wyścig w sześcioosobowy zestawieniu. Dostałam owację na stojąco. To były idealne okoliczności, żeby zejść ze sceny.
Nie czuła później pani, że czegoś brakuje?
Nie, ponieważ moja przygoda z żużlem trwała nadal w innej roli. Prowadziłam szkolenia dla sędziów, byłam komisarzem zawodów, prowadziłam też chronometraż do 1992 roku. Można powiedzieć, że odstawiałam swój związek z tym sportem stopniowo, by nie doznać szoku.
Zastanawia mnie, czy teraz umie pani spojrzeć na żużel jako kibic? Czy to jednak zawsze analizuje pani każdy wyścig przez pryzmat sędziowski?
Jestem kibicem, ale nie umiem nie przeanalizować wyścigu pod kątem przepisów. Bywam na zawodach, choć nie tak często jak kiedyś. O dziwo człowiek na emeryturze jest mniej zorganizowany i przez to ma mniej wolnego czasu. Jeśli już jednak zawitam na stadion, to tak jak krytyczna byłam, tak chyba pozostałam. Miałam i mam taką życiową dewizę – muszę się spieszyć, bo czas ucieka i dużo się traci, a tylko pozyskane doświadczenie nas wzbogaca.