"bez pojęcia" to cykl felietonów darka losu, krojczego marynarek na portalu sportowa bieda
sikakiele rozdane. tłumy gości na gali, podjętych z ciepłą pompą lub z pompą ciepła, ale czuję wielki niedosyt. gdzie diamentowy sikakiel dla podwrockiego, się pytam? marcinek mająkajewski albo nie dostał zdjęcia przelewu albo katusze skrępowały ciało jego i nogawki na scenie, gdzie panował rozgardias, w którym on wysypując sucharki z rękawów, udawał nie wiadomo kogo, choć jest nie wiadomo kim. podobno zdecydował, że idzie w pogodę. to znaczy nie będzie go w studio i na live z meczów, ani w magazynie analiza.tv, a jedynie ma mieć swoje nowe okienko w ramówce, pt. "pogodyn od żużla". a propos gali, to do dziś nikt nie wie czy tam byli prawdziwi ludzie czy dobrze zmontowany hologramowo obraz postaci na scenie i widowni.
ponad dekadę temu, w glasgow podczas meczu z berwick, potężnego dzwona zaliczył czeski wtedy młokos, matej bus. po dwóch dniach śpiączki, chłopak się obudził w szpitalu i zaczął biegle mówić po angielsku, choć wcześniej nie rozumiał ani jednego słowa w tym języku! medycyna zna 20 takich przypadków, kiedy silny wstrząs wydobył pokłady obcego akcentu. zupełnie inna sytuacja miała miejsce w polsce. na stadionie w gnieźnie, na konferansjerce pojawił się pan bełkot, no i ludzi tam to wnerwia, łagodnie rzecz ujmując. kiedy na torze jest mirosław, on mówi "majroslou", a kiedy jurica, ten czyta "dżurajsek". skąd taki skill? dlaczego brak możliwości wyłączenia tej techniki podczas emisji głosu? kiedy ojciec konferansjera wracał do domu i zastawał, młodego wtedy jeszcze wodzireja, podpitego po jakimś before przed weekendem, wypłacał mu listwę, aż temu język zaczynał latać, zahaczając o zęby i kancerując powierzchnię odpowiedzialną za poprawną wymowę. gdy po latach zaczął wymieniać anglojęzyczne nazwiska, ludzie byli zdziwieni soczystym akcentem, zbierał ślinę i wymawiał tą dwugłoskę "th" jak prawdziwy angol, z zaplatanym i wgniatanym między zębami językiem. pytali go "skąd znasz takie akcenty?", a on odpowiadał "ojciec mnie nauczył". gość przekuł ból w solidną lekcję, łzy dzieciństwa wyżłobiły koryto dla rzeki sukcesu. po latach poznał człowieka o kruchym migdałowym sercu w aksamitnym kremie, otulonym płatkami kokosa... a ten, nie sprawdzając jak chłopak radzi sobie ze szwedzkim albo polskim, wstawił jegomościa na majka. w fleszach dziennego światła rozsławił się tej gnieźnieński maharadża językowy. nie spytaliśmy medycyny ile zna takich przypadków.
rozpaczliwy obraz nędzy, murowany kandydat do nagrody "bieda 2018" w kategorii "pierdoła of poland", zwykły dżony z poczekalni, opowiadający ludziom o swoich relacjach w "kuluarach, foyer, lobby czy patio" żużlowego świata. ale czym są owe kuluary? niczym. to zwykła poczekalnia, miejsce gdzie przemykają kelnerzy w szybkim tempie, bo czas przerwy między aktami to zwykle kwadrans. salonowa śmietanka opuszcza wtedy widownię vipowską aby skorzystać z cateringu, zapalić cygaro, kobiety poprawiają makijaż... i tam w takich momentach, zupełnie znikąd pojawiają się lamusy z kocimi mordami, ukryci od wielu godzin za filarami, jeźdźcy na gapę, którzy wbili bez zaproszenia i biletu, na spektakl nie mają wstępu, więc tkwią koło szatni czy w tej poczekalni i przebrani na dalekie podobieństwo elit, czekają na przerwę lub koniec wydarzenia. ich karykaturalne postacie tak bardzo nie pasują, tak kontrastują, zupełnie nie wtapiając się w dostojny tłum, nikt ich nie zauważa, bo ludzie myślą że to szatniarze zatrudnieni dorywczo przez kierownika szatni na potrzeby tego dnia tylko. w swoich głowach budują sobie taką wyimaginowaną przynależność do tej elity, uczestnictwo w rozmowach w tychże - w ich pojęciu - kuluarach, bycie częścią tego świata. ten zwykły dżony z poczekalni też tak właśnie myśli. właściwie wiedzie prym w takim myśleniu. dżony z poczekalni przez wiele lat w tej samej marynarce, o której do dziś nikt nie wie ile ważyła, żyje dokładnie według tego schematu. tego dnia dżony z poczekalni zapolował na darmowy kieliszek wina, wyciągnął do granic wielkości i nadstawił swoje kaplate ucho w stronę drzwi, zza których dobiegały gromkie brawa. on już wiedział, że to koniec spektaklu z maryną z rybnika w roli głównej. wiedział, że rozentuzjazmowani ludzie za chwilę wypadną z sali i jego już nie może tam być. w popłochu czmychnął do pobliskiej kawiarenki internetowej i dopadł klawiatury: "to koniec spektaklu z maryną z rybnika, okraszonego sukcesem i wielkim aplauzem. jakże wszystko wypadło wspaniale i skończyło się zgodnie ze scenariuszem. nie mogę jednak podać nazwiska sponsora tego wydarzenia, wiecie że gdybym mógł to serce na talerzu bym wam podał, ale nie mogę. mogę wam tylko podać jego inicjały: k.o." widocznie jakiś bojaźliwy ten dżony z poczekalni, i tak wszyscy wiedzą, że za inicjałami kryje się krzysztof odwilżek... wyraźnie go stresuje ta praca, niełatwa jak widać i nie zawsze czysta, te poczekalnie często niewysprzątane należycie, nieestetyczne, człowiek wraca potem do kolegów i bierze się za łby żeby strzepać kurtz z włosów na marynarkę, potem z marynarki na podłogę, a z podłogi zmiotką na szufelkę i byle jakoś przetrwać w tej robocie. byle jak. do domu szedł spacerem, nie przewidział że spadnie na niego byle jaki deszcz, spłukując resztki niedokończonej porannej toalety, a stado odlatujących gołębi spuści nań grad byle jakiej szarości wspomnień z wycieczki do rzeszowa. idąc tak, dżony z poczekalni wciąż nie dysponował planami jak sprać z siebie tą bylejakość.
follow @darek_losu