Lubicie bajki? Ja muszę się przyznać, że bardzo. Mimo że od jakiegoś (choć stosunkowo niedługiego) czasu jestem już raczej -ścia, a nie -naście, wszelkiego rodzaju bajki, opowieści, klechdy i gawędy niezmiennie zajmują w moim sercu ważne miejsce. Zapraszam Was zatem na opowiastkę, która - choć traktuje momentami o dzieciach - przeznaczona jest raczej dla osób dorosłych.
Niewielka mieścina leżąca gdzieś tu i tam. Życie toczy się w owej mieścinie dość pogodnie i sielankowo. Rankami większość mieszkańców w wieku produkcyjnym przychodzi na zmęczony dworzec, w rękach trzymając papierowe kubki z papierową kawą, snując lekko nieobecnym wzrokiem za mocno już nieobecnym i opóźnionym pociągiem. Wieczorami wracają na ten sam dworzec, w ustach mieląc papierowy kebab z papierowej serwetki, kupioną za papierowe pieniądze zarobione w papierkowej robocie gdzieś w dużej firmie, w dużym mieście. Nad tym miastem, czy też nad tym dworcem nie ma potrzeby więcej rozprawiać; każdy takie zna w każdym miejscu w Polsce.
Wrócmy natomiast do samej mieściny. Rozrywek ani zabaw nie było tam jakoś bardzo wiele. Młodzi przeważnie bawili się w jedynym w tej miejscowości klubie. Były dwa, ale właściciel po pijaku coś tam kiedyś do komendanta na Dniach Gminy i jak się obydwaj nie wezmą za pyski przy ludziach! Chryja była straszliwa a komendant, srodze urażony, poszedł nazajutrz do gnojków, co ich trzymał na cztery-osiem i kazał zeznać, że ten towar co mieli, to w tym klubie właśnie kupili, bo właściciel ciągnie z miasta. Co zresztą było prawdą. Obiecał im zwolnienie, więc podpisali. Na klub zrobiono obławę, właścicielowi skuto oficjalnie ręce oraz nieoficjalnie - mordę, a lokal zamknięto. No więc został się tylko jeden.
Ci, którzy byli za starzy lub za młodzi, by tam chodzić, zwykle w niedziele chodzili do "Rumcajsa". Starsi mieli tam piwo i niekończące się dyskusje, a najmłodsi - kolorową oranżadę bez gazu. Główną atrakcją dla dzieciarni było jednak coś w rodzaju pozytywki. To była taka gablotka, gdzie jak się wrzuciło złocisz lub dwa, to za szybą ścigali się nakręcani na sprężynie panowie na motocyklach. Zabawa była z tym przednia - dzieciarnia wrzucała pieniądze i przyjmowała zakłady, ile kółek minie zanim coś się zatnie. Ta gierka pamiętała bowiem Gierka albo i jeszcze dawniejsze jakieś czasy i non stop się psuła. Jeżeli czasem drutopędni żużlowcy odjechali, zgodnie z opłatą, cztery kółka, to może z raz to roku i to tylko przez nieuwagę.
Szczwany właściciel obiecywał zawsze, że aparatus naprawi, jak nazbiera z niego na nowe części, ale to były tylko puste obietnice. Gablotka psuła się jak zawsze, czasem nawet w ogóle stawała. Kiedy dzieciaki przychodziły do właściciela i prosiły, żeby naprawił, on mówił grubym głosem, że się mechanizm zaciął ze starości i że trzeba wrzucić monetę, to się maszynka odblokuje. Latały więc dzieciaki i sępiły od rodziców o drobne. A z tymi pieniędzmi też dobra heca. Kiedyś, mawiali starsi, wystarczyła moneta jak pięćdziesiąt groszy, a teraz to mniejszych jak dwa złote toto nie przyjmie! Ejże, panie ajent, pan tu jakieś dziwne geszefty sobie robisz na ludziach, to jest jawne złodziejstwo proszę pana, a nie dość że krętacz i menda, to jeszcze szczyny zamiast piwa sprzedaje.
Se pijcie w wielkim mieście jak Wam moje piwo nie pasi, gówno mnie to obchodzi, wielcy państwo się znaleźli. A w ogóle to ja zabieram tę katarynkę, skoro Wam się nie podoba i po problemie, moja katarynka, moja knajpa i będę se robił co chcę.
Sprytny piwolej wiedział co robi: gdy dzieciarnia usłyszała "zabrać katarynkę", rozległ się jeden wielki płacz i lament! Co im zostanie w tym mieście bez katarynki, katarynka była tu zawsze, katarynka tyle wspomnień, może i zepsuta i oszukańcza, ale jest! Co oni zrobią bez katarynki, czy oni mają teraz jeździć na katarynki do miasta, a może pójść gromadą do wójta i poprosić, petycję napisać, żeby katarynkę nam ostawił, katarynkę trza ratować! A może to wina wójta, a pewnie że to wina wójta, on tu rządzi to powinien dać, żeby katarynkę naprawić, bo jak nie to na niego nie zagłosujemy! (głupiś, my za mali, żeby głosować!) no to mu nożykiem trach po lakierze albo piłką w okno, niech wie, świnia jedna spasiona przy korycie!
Kilkoro starszych straciło już cierpliwość do tego jazgotu i ze zrezygnowaną miną rzucili dzieciakom parę złotych. Harmider momentalnie ustał. Karczmarz z paskudnym uśmiechem wrócił do polerowania kufli, które niezmiennie pozostawały brudne. Ludzie ze zrezygnowaniem wrócili do piwa, które podobnie jak uśmiech karczmarza, było kpiną w żywe oczy. Pogonić by dziada oszusta, założyć nową knajpę, kupić w mieście nową katarynkę dla dzieciaków i porządne piwo... Ale kto to zrobi? No i przecież to by trzeba jakiś czas, zanim się zrobi na nowo wszystko, to nie ma tak hop-siup, trzeba czasu, a przecież przez ten czas piwo musi być i katarynka też, bo co tu robić.
Nawet jeśli przez krótką chwilę w ich głowach zaświtała myśl, że przez całe lata dają się bezczelnie dymać, to durne myśli szybko utonęły w chocholim tańcu wśród brzdęku pokali i podrdzewiałych mechanizmów. Wszystko zostało po staremu.
CHOCHOŁ:
Wielu dzieciom i kibicom motyw dobrze znany
że nieważne skąd brać kasę, byleby się bawić
Kto jednak długi swoje płacić chce gotówką cudzą
Niechaj lepiej padnie, niż wstyd przynosi ludziom
Tomasz Jastrzębski (za: inf. własna)