Wiele mówiło się o tym, że propozycja współpracy z toruńskim klubem początkowo nie wywołała w Panu zbyt dużego entuzjazmu.
W pierwszej chwili rzeczywiście byłem na nie. Uważałem, że nie ma możliwości, abym się tego podjął, bo długo nie byłem tak blisko sportu żużlowego. Oczywiście na bieżąco śledziłem rozgrywki i kibicowałem drużynie, ale nie funkcjonowałem w tym od środka. Myślałem sobie, że może jeszcze kiedyś popróbuję swoich sił w szkoleniu młodzieży, ale nie rozważałem ponownego prowadzenia całego zespołu. Obawiałem się, czy wchodząc w to tak z marszu, na pewno sobie ze wszystkim poradzę. Na co dzień koncentruję się na prowadzeniu własnego gospodarstwa rolnego, więc miałem ustabilizowaną sytuację życiową i raczej nie potrzebowałem żadnej wielkiej rewolucji.
Co zatem sprawiło, że jednak dał się Pan namówić na przejęcie toruńskiej drużyny?
Odbyłem kilka rozmów z Adamem Krużyńskim, dzięki którym poznałem więcej szczegółów i spojrzałem na to zupełnie inaczej. Okazało się, że miałem błędne wyobrażenie na temat mojej pracy. Wydawało mi się, że jak zostanę trenerem, to wszystko spadnie wyłącznie na moje barki. Wyszło jednak na to, że struktury klubowe są znacznie bardziej rozbudowane i wokół mnie będą osoby, które zapewnią mi wsparcie w kwestiach organizacyjnych i sportowych. Po namyśle i przeanalizowaniu tego wszystkiego poczułem się zmobilizowany do działania. Wiedziałem, że w przeszłości kilku byłych zawodników z Torunia prowadziło ten zespół, więc tłumaczyłem sobie, że teraz widocznie przyszła moja kolej. W zaistniałych okolicznościach zdałem sobie sprawę, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoją macierzystą drużynę i nie mogę zostawić jej w potrzebie.
Podejrzewam, że po takiej przerwie nie jest łatwo wejść z powrotem do tego żużlowego kotła.
Zgadza się. To jest pewien proces, który postępuje stopniowo i musi iść swoim rytmem. Jeżeli wchodzi się do określonego środowiska, to wszystko nie może być od razu proste i naturalne. Na przestrzeni kilku pierwszych tygodni nie da się zbudować całej wiedzy i nabyć wszystkich niezbędnych umiejętności. To wymaga czasu i musi trochę potrwać. Mam jednak wrażenie, że wszystko zmierza we właściwym kierunku. Dotyczy to również wzajemnych relacji ze wszystkimi osobami z klubu. Z każdym kolejnym dniem, z każdą kolejną wspólną chwilą poznajemy się coraz bardziej i dowiadujemy się, jak reagujemy w różnych sytuacjach. Wiadomo, że nie wszyscy mnie znali i pamiętali z czasów zawodniczych, więc muszę pokazywać, że znam się na tym fachu i jestem człowiekiem, na którym można polegać. Mam nadzieję, że zapracuję na zaufanie ze strony zawodników i nikogo nie zawiodę. Najważniejsze, żeby chłopacy dostrzegali moją determinację i czuli, że działam dla ich dobra. Z biegiem czasu zbliżamy się do znalezienia takiego systemu pracy, dzięki któremu będziemy mogli realizować nasze wymarzone cele.
Pana uwaga koncentruje się przede wszystkim na pierwszej drużynie, prawda?
Tak, ale samo prowadzenie zespołu w trakcie zawodów to jeszcze nie wszystko. Poza meczami trzeba zatroszczyć się o szereg innych kwestii, które rzutują na wyniki i pokazują, co udało się zrobić w międzyczasie. Mam na myśli ustalanie składu, planowanie i nadzorowanie treningów czy czuwanie nad torem. Wiadomo, że połowę meczów w trakcie sezonu odjeżdżamy u siebie, więc musimy mieć tam sprzyjające i powtarzalne warunki, które będą nam pomagać. Zawodnicy muszą znać naszą nawierzchnie i czuć się na niej dobrze. Na razie jeszcze nie znaleźliśmy idealnego rozwiązania, ale z czasem to powinno się zmienić. Od samego początku intensywnie pracujemy z toromistrzem i całym zespołem nad dopieszczeniem tego tematu, bo chcemy dostosować tor do naszych potrzeb.
Jak wiele może Pan dać zespołowi? Jakie ma Pan wobec siebie oczekiwania?
We współczesnym żużlu trudno jest określić jak wielki wpływ na drużynę może mieć trener, ale odnosząc się do tego, co powiedziałem wcześniej, czyli do konieczności zatroszczenia się o różne kwestie, myślę, że jego praca nie pozostaje bez znaczenia. Ja na pewno chciałbym być osobą, która będzie pomagać, a nie przeszkadzać. Wiem, że razem z zawodnikami i wszystkimi osobami pracującymi w klubie musimy być zespołem, w którym każdy będzie ciągnął wózek w tę samą stronę. Najważniejsze, żeby wszyscy koncentrowali się na drużynie, a nie na swoim indywidualnym wyniku. Jako trener chciałbym zjednoczyć wszystkie siły i stworzyć taką atmosferę, dzięki której nie zabraknie chęci do współpracy. Zamierzam zabezpieczać potrzeby wszystkich zawodników i odpowiadać na nie w możliwie najlepszy sposób. Każdy wymaga indywidualnego podejścia i potrzebuje innych instrukcji. Wiadomo, że spotykamy różnego rodzaju problemy, które przy moim udziale musimy rozwiązywać. Prawda jest jednak taka, że jeżeli trener nie jest za bardzo widoczny i nie mówi się o nim zbyt wiele, to znaczy, że wszystko działa jak należy. Chciałbym, żeby w naszym przypadku właśnie tak było. To zawodnicy są gwiazdami i oni mają błyszczeć, a ja mam być jedną z osób, które stworzą im jak najlepsze warunki do pracy.
Kiedy przejmował Pan toruńską drużynę to skład na papierze wyglądał bardzo obiecująco i na pewno stanowił dla Pana pewnego rodzaju zachętę. Po wybuchu wojny w Ukrainie i zawieszeniu rosyjskich żużlowców okazało się jednak, że będziecie musieli radzić sobie bez sprowadzonego przed sezonem Emila Sajfutdinowa. Już na starcie wszystko zatem porządnie się skomplikowało. Jak Pan na to zareagował? Nie pomyślał Pan sobie: kurczę, w co ja się wpakowałem, po co mi to było?
Nie, coś takiego na pewno nie miało miejsca. Przyjmując posadę trenera wziąłem pełną odpowiedzialność za drużynę i liczyłem się z wszelkimi konsekwencjami tej decyzji. Wiadomo, że w sporcie mogą pojawić się różne przeciwności losu, którym należy stawić czoła. Trzeba być na to przygotowanym. Wiedziałem, że w zaistniałej sytuacji klub potrzebował nie kogoś, kto się wystraszy i podkuli ogon, tylko osoby, która weźmie te niecodzienne okoliczności na klatę i spróbuje się z nimi zmierzyć. Moja rola sprawia, że z drużyną jestem na dobre i na złe. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Nie ma jednak co ukrywać, że stanęliśmy przed bardzo trudnym zadaniem i mamy sporo obaw dotyczących tego, jak to wszystko wyjdzie w praktyce i czy po drodze nie pojawią się jeszcze jakieś dodatkowe komplikacje. Brak piątego seniora to dla nas spore osłabienie, które daje się odczuć. Naprawdę nie jest łatwo wypełnić tę lukę, ale nie mamy innego wyjścia i musimy jakoś sobie z tym poradzić.
Plus jest taki, że za Emila możecie stosować zastępstwo zawodnika, które na pewno w jakimś stopniu rekompensuje jego nieobecność w składzie. W takich okolicznościach potrzeba jednak dobrej taktyki.
Przy ZZ-tce trzeba dobrze przemyśleć i przeanalizować ustawienie składu. Chcemy unikać sytuacji, w których zawodnicy jeżdżą bieg po biegu, bo dla nich to nie jest szczególnie komfortowe. Wiadomo, że nie zawsze to jest możliwe, ale generalnie chodzi o to, żeby w możliwie najmniejszym stopniu utrudniać im zadanie i dodatkowo im nie przeszkadzać. Zależy nam też na tym, aby za każdym razem równoważyć siły zespołu. Nie powinno być tak, że w jednym biegu wystawiamy bardzo silną parę, a za chwilę ryzykujemy poniesienie strat na skutek jakiegoś słabszego zestawienia. Ułożenie tego wszystkiego na pewno jest skomplikowane, bo trudno jest przewidzieć formę poszczególnych zawodników i zabezpieczyć się pod każdym względem. Z tego powodu bardzo ważne jest, abyśmy byli wyrównanym zespołem. Nad tym musimy pracować, ponieważ to może być nasz klucz do sukcesu. Jeżeli chłopacy będą regularnie punktowali na odpowiednim poziomie i zaczną dobrze się uzupełniać, to od strony taktycznej będzie dużo łatwiej. Inaczej by też było, gdybyśmy mieli nieco większe wsparcie ze strony juniorów. Wtedy moglibyśmy w większym stopniu korzystać również z ich usług. Na ten moment niestety nie posiadamy jednak wystarczająco silnego młodzieżowca, który mógłby z powodzeniem zastąpić któregoś ze starszych kolegów. To sprawia, że odpowiedzialność za wynik i wypełnienie luki po Emilu spada w głównej mierze na barki seniorów. Oni wiedzą, że spoczywa na nich wielka odpowiedzialność, z którą muszą sobie poradzić.
Toruń od długiego czasu ma problem z formacją juniorską. Co można zrobić, żeby wydobyć znacznie więcej z tych młodych chłopaków?
Od pierwszych naszych zajęć na torze staram się rozeznać w umiejętnościach tych zawodników oraz ich brakach. To wszystko jest w fazie realizacji. Na pewno musimy pozmieniać u nich pewne nawyki. Nasz toruński tor jest w rzeczywistości dosyć łatwy do pokonywania kolejnych okrążeń i trudno rozwijać na nim bardziej zaawansowane umiejętności. Trzeba go trochę utrudniać juniorom na treningach, żeby zmusić ich do obierania innych linii jazdy, a nie tych najbardziej naturalnych. W ten sposób chcemy przygotować ich do rywalizacji na pozostałych polskich torach, które, jak wiadomo, są bardzo zróżnicowane. W przypadku juniorów musimy stawiać na regularny progres. Denis Zieliński i Karol Żupiński mają już po 20 lat, ale wciąż mogą się znacząco rozwinąć. Krzysiu Lewandowski obiecująco rozpoczął swoją karierę, jednakże wiele rzeczy musi jeszcze uporządkować. Mateusz Affelt dopiero wchodzi do żużlowego świata i ma przed sobą sporo nauki. Kluczowa będzie konsekwentna praca na treningach, która sprawi, że ich umiejętności jeździeckie staną się dużo lepsze. Musimy jednak koncentrować się nie tylko na juniorach, którzy obecnie walczą o skład meczowy, ale też na tych, którzy za chwilę będą mieli stanowić o sile toruńskiego klubu. W miarę możliwości staram się obserwować tych chłopaków. Mam nadzieję, że niebawem będę w stanie jakoś pomóc panu Jankowi Ząbikowi i Tomkowi Zielińskiemu, którzy w największym stopniu odpowiadają za pracę z młodzieżą. Wiemy, że trochę czasu już minęło od kiedy nasz ostatni wychowanek wypłynął na szerokie żużlowe wody, dlatego próbujemy coś z tym zrobić. Chcielibyśmy doczekać się kolejnego juniora, który będzie nas wspierał i sprawi, że drużynie łatwiej będzie osiągać sukcesy, ale to jest proces, który wymaga czasu.
Debiutu w roli trenera toruńskiej drużyny zapewne nie będzie Pan mile wspominał, ponieważ na inaugurację we Wrocławiu dostaliście tęgie lanie.
Rozpoczynanie sezonu w taki sposób na pewno nie jest komfortowe. Na dzień dobry każdy chce pokazać się z jak najlepszej strony, a nam niestety to nie wyszło. Zdajemy sobie sprawę, że nie tak powinno to wyglądać. Podczas tamtego meczu wychodziłem z założenia, że w każdej chwili możemy odmienić oblicze naszej drużyny. Wierzyłem, że po słabszych pierwszych biegach będziemy w stanie znaleźć właściwe ustawienia i odpowiednią prędkość. W pewnym momencie to wszystko jednak nam uciekło i nie udało się odwrócić losów spotkania. Gdybyśmy nie pogubili tylu punktów na trasie, to wynik zapewne wyglądałby zupełnie inaczej. Byliśmy jednak bezsilni na tle niezwykle szybkich wrocławian, którzy jeździli między nami jak między tyczkami. Trafiliśmy na mocnego przeciwnika, ale to nie może być wymówka, bo prezentowaliśmy się po prostu słabo. Po tamtym spotkaniu nikt nie mógł być zadowolony. To ewidentnie nie był nasz dzień. Dla każdego trenera to jest bardzo frustrujące, jeżeli pomimo starań nie daje się niczego poprawić i sprawić, że drużyna w dalszym ciągu znajduje się w grze. To jest chyba najtrudniejszy moment, kiedy sytuacja nie zmienia się na naszą korzyść, tylko kłopoty się pogłębiają. Z takimi sytuacjami też jednak trzeba się mierzyć. Najważniejsze, żeby w ich obliczu zachować spokój i wyciągać wnioski na przyszłość. Wiadomo, że to siedzi w głowie, ale po zawodach powiedzieliśmy sobie, że musimy potraktować to jako cenną lekcję i skupić się na kolejnych meczach. Ja koncentruję się na budowaniu zawodników. We Wrocławiu mogłem dokonać jakiejś zmiany taktycznej, ale świadomie tego zaniechałem, ponieważ uznałem, że każdy kolejny bieg pomoże chłopakom znaleźć to, czego im brakowało. To ma zaprocentować w dalszej części sezonu, gdzie będziemy potrzebowali punktów wszystkich seniorów. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że zaczęliśmy bardzo źle, ale mam nadzieję, że dzięki kolejnym meczom zyskamy znacznie większą pewność siebie i wysokie cele staną się dla nas czymś realnym.
Jak wiele może Pan osiągnąć z Apatorem w tym sezonie?
Przyjęliśmy metodę małych kroków. Wiadomo, że chcielibyśmy zająć jak najwyższą pozycję, ale podchodzimy do tego ze spokojem i nie wybiegamy za bardzo do przodu. Na razie skupiamy się na tym, aby awansować do czołowej szóstki, która w zmienionym systemie play-off walczy o medale. To może nie być wcale takie proste, bo u progu sezonu widzimy, że kandydatów do awansu może być siedmiu. Jeżeli to się utrzyma, to ktoś będzie musiał obejść się smakiem i trzeba będzie ostro walczyć o swoje. Dopiero jak przebijemy się do play-off, to będziemy myśleć o czymś więcej. Mam nadzieję, że z biegiem czasu staniemy się drużyną, która będzie radziła sobie w trudnych momentach i będzie w stanie przechylać szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Wszystko podporządkowujemy temu, aby stopniowo iść naprzód.
Jak pracuje się Panu z zespołem?
Na ten moment wszystko układa się dobrze. Ja jestem pod wrażeniem profesjonalizmu naszych zawodników. Widziałem jak oni przygotowywali się do sezonu i wiem, że niczego nie zaniedbali. Na co dzień trzymają dietę i pracują nad dobrą kondycją. Na torze i poza torem starają się dopieścić każdy najdrobniejszy element. Jak dla mnie wszystko stoi u nich na bardzo wysokim poziomie. Cenię tych chłopaków za wytrwałość, pokorę i umiejętność okazywania szacunku innym. Dostrzegam ich zaangażowanie i komunikatywność. W trudnych momentach nie zganiają wszystkiego wyłącznie na motocykle, ale dostrzegają też własne błędy. Jeżeli coś nie gra, to nie rozkładają bezradnie rąk, tylko koncentrują się na poszukiwaniu właściwych rozwiązań. Na razie mogę wypowiadać się o nich wyłącznie w samych superlatywach. Nie ma co ukrywać, że to jest światowa czołówka. Wydaje się, że mamy w składzie mocne ogniwa, które powinny zagwarantować dobry wynik. Czasami jest jednak tak, że mimo dużego wkładu pracy nie wszystko od razu działa i potrzeba trochę czasu, żeby dograć niektóre tematy. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że nasi zawodnicy są zdolni do tego, żeby poradzić sobie z wszelkimi trudnościami, które staną na ich drodze.
Co jest w tym momencie największym mankamentem toruńskiej drużyny?
Nasi seniorzy, na których w największym stopniu ma opierać się wynik zespołu, cały czas szukają jeszcze formy i powtarzalności. Z techniką jazdy przeważnie nie mają problemu, ponieważ to są ukształtowani żużlowcy, którzy potrafią jeździć na żużlu. Największą bolączką jest dopasowanie sprzętu. To jest podstawowy problem, który trudno okiełznać. Współczesny żużel mocno się zmienił. Obecnie coraz więcej zależy od różnych niuansów sprzętowych, z którymi trzeba trafić, a coraz mniej do powiedzenia mają zawodnicy. Mam wrażenie, że za moich czasów było inaczej i nasze umiejętności jeździeckie znaczyły dużo więcej. Dzisiejszy żużel przypomina wyścig technologiczny i to mnie przeraża. Naprawdę trudno się z tym pogodzić. Często widzę bezradność w oczach zawodników, także tych najlepszych, którzy dwoją się i troją, a niekiedy nie są w stanie znaleźć właściwych ustawień. W tej chwili kwestie sprzętowe potrafią zaskoczyć praktycznie każdego. Rozszyfrowanie tego sprzętu to jest kwestia, która bardzo mocno mnie zajmuje. Chciałbym pomóc chłopakom, więc muszę zgłębić tę wiedzę. Co ważne, nie zamierzam poprzestać wyłącznie na teorii.
Mam rozumieć, że ciągnie Pana na motocykl?
Dokładnie tak. Wszystko jest już zaplanowane. Jak tylko zrobi się cieplej i złapiemy nieco większy oddech, to zamierzam pokręcić trochę kółek. Chciałbym przekonać się na własnej skórze jak zachowują się te współczesne motocykle i porównać to z moimi odczuciami, które pamiętam z czasów zawodniczych.
Co znaczy dla Pana możliwość prowadzenia macierzystej drużyny?
Dla mnie to jest potężne wyróżnienie, bo wiem, że nie każdy może tego doświadczyć. Wiadomo, że jestem człowiekiem stąd i chcę jak najlepiej dla drużyny, w której się wychowałem. Cała ta sytuacja wyzwala we mnie dodatkowe emocje i sprawia, że chcę dać z siebie wszystko, co najlepsze. Jestem odpowiedzialny za drużynę i zrobię co w mojej mocy, żeby pokazała swoje najlepsze oblicze. Mamy spory potencjał, ale musimy go wyzwolić. Na pewno jestem zbudowany postawą kibiców, bo widzę, że wciąż o mnie pamiętają i próbują mnie wspierać. Skandowanie mojego nazwiska z trybun robi na mnie takie samo wrażenie, jak w czasach, kiedy byłem zawodnikiem. Czuję się też zaszczycony, że znowu mogę współpracować z Jankiem Ząbikiem, który odegrał bardzo ważną rolę w moim żużlowym życiu. To jest człowiek, który ma naprawdę wielki warsztat trenerski i bogate doświadczenie. Pomimo wieku nadal tryska energią, dobrym humorem i na każdym kroku jest gotowy do pomocy. Myślę, że wciąż mogę się od niego wiele nauczyć.
W przeszłości był Pan już trenerem drużyn z Gdańska i Bydgoszczy. Skąd pomysł, żeby zająć się tym fachem?
To nie była żadna spontaniczna decyzja. Po prostu miałem taki plan. Jeszcze za czasów zawodniczych zdobyłem uprawnienia instruktora sportu żużlowego. To wydawało się naturalne, że po zakończeniu kariery zajmę się trenerką. Co prawda początki mojej sportowej emerytury nie były związane z żużlem, ale szybko uzmysłowiłem sobie, że trudno mi żyć bez tego sportu. Jeżeli człowiek ma zakorzenioną jakąś dyscyplinę w sercu, to potem zaczyna jej brakować w codziennym funkcjonowaniu i trzeba szukać sposobu, żeby znowu być jak najbliżej niej.
Jak wspomina Pan swoje wcześniejsze lata trenerskie?
Raz bywało lepiej, a raz gorzej. W Gdańsku na przykład awansowaliśmy z drużyną do ekstraligi, a rok później niestety spadliśmy. W Bydgoszczy też niekiedy realizowaliśmy nasze cele, a innym razem mierzyliśmy się z różnymi problemami i porażkami. Jako trener tych drużyn miewałem sukcesy, ale nie brakowało też momentów wypalenia. Kiedy pracowałem w Gdańsku, to w pewnym momencie poczułem się zmęczony ciągłymi dojazdami i koniecznością rozłąki z rodziną. Na dłuższą metę to było dla mnie nie do przyjęcia, więc w końcu zrezygnowałem. W Bydgoszczy natomiast wielokrotnie czułem, że moja obecność jest trudna do zaakceptowania dla kibiców. Z ich perspektywy byłem Krzyżakiem, czyli człowiekiem reprezentującym odwiecznego rywala zza miedzy, a nie kimś, kogo mogliby traktować jak swojego. Mimo tego mam jednak wiele dobrych wspomnień związanych z tamtymi czasami. Myślę, że nabyłem wtedy sporo doświadczeń i wyciągnąłem wiele cennych wniosków, z których teraz mogę korzystać. Pomiędzy pracą w Gdańsku i Bydgoszczy miałem też krótki epizod związany z powrotem na tor, więc to był okres, w którym wiele się działo i szukałem swojego miejsca.
Po przygodach trenerskich w Gdańsku i Bydgoszczy przez jakiś czas pełnił Pan funkcję komisarza toru. Zdarzały się też występy na pozycji komentatora.
Nadal chciałem być blisko żużla, ale poczułem, że potrzebuję czegoś nowego zamiast pracy trenerskiej, więc próbowałem swoich sił w innych rolach. Po czasie, na bazie zdobytych doświadczeń, doszedłem jednak do wniosku, że to trenerka jest mi najbliższa, bo daje znacznie więcej wyzwań, a ja lubię wyzwania. Prawda jest jednak taka, że byłemu żużlowcowi żadna inna żużlowa funkcja nie zastąpi w stu procentach jazdy na motocyklu i czasów czynnego uprawiania tego sportu. Gdyby dzisiaj ktoś powołał do życia ligę weteranów, to chyba byłbym jednym z pierwszych, który by się do niej zgłosił (śmiech).
Skoro nadal tak bardzo ciągnie Pana do żużlowego świata, to dlaczego w ostatnich latach znajdował się Pan na uboczu tego sportu?
W pewnym momencie chyba po prostu musiałem trochę odpocząć od żużla i poobserwować go z boku. W tym czasie zająłem się innymi sprawami, które w pełni mnie pochłonęły i pozwoliły mi złapać głębszy oddech. Dzięki temu teraz wracam z nową energią, czystą głową i świeżym zapałem.
Skąd Pan wie, jak podejść do pracy trenera?
Bazuję na tym, jak mnie traktowano jako zawodnika i czego sam doświadczałem ze strony sztabu szkoleniowego. Przygodę ze sportem żużlowym zaczynałem w Toruniu pod okiem Jana Ząbika, Ryszarda Neunerta i Piotra Nagla. Cała trójka kształtowała mnie jako żużlowca i człowieka. Dla mnie oni byli wychowawcami, którzy dopełniali wszystko, co wyniosłem z domu dzięki rodzicom. Będąc młodym zawodnikiem spędzałem mnóstwo czasu na naszym legendarnym stadionie przy Broniewskiego i czułem, że każdy z nich wywiera na mnie ogromny wpływ. Życzyłbym sobie, żeby moi podopieczni postrzegali mnie w podobny sposób. Dzięki wspomnianej trójce dostałem mnóstwo wzorców, z których teraz staram się czerpać pełnymi garściami. Chciałbym nawiązać do czasów, kiedy spod ich rąk wychodziło wielu dobrych żużlowców.
Jaką receptę na bycie dobrym szkoleniowcem wypracował Pan na bazie wcześniejszych doświadczeń?
W pracy trenerskiej bardzo ważny jest szacunek do ludzi, których ma się pod swoimi skrzydłami. Wszystko powinno opierać się na uczciwości, szczerości i prawdomówności, bo inaczej nic dobrego z tego nie wyjdzie. Jeżeli pojawiają się jakieś problemy lub ktoś zaczyna zmierzać w niewłaściwym kierunku, to trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Nie można udawać, że wszystko jest w porządku, kiedy w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Do każdego zawodnika należy umieć dotrzeć, bo wiadomo, że mierzymy się z różnymi sytuacjami. Niekiedy trzeba kogoś zmienić albo podać mu pomocną dłoń, kiedy jest przybity swoimi problemami. To nie są łatwe tematy, więc trzeba nauczyć się właściwego podejścia, żeby nikt nie poczuł się odtrącony. Jeżeli chodzi o wzajemne kontakty, to zawodnicy muszą wiedzieć, że jako trener decyduję o pewnych tematach, ale jednocześnie nasze relacje powinny opierać się na koleżeństwie. Ja nie mogę być osobą, która za każdym razem coś narzuca i nakazuje, bo nie na tym rzecz polega. To by kompletnie nie działało. Ja jestem od tego, żeby pomagać w każdym możliwym aspekcie, a nie psuć komukolwiek możliwości rozwoju.
Od byłych żużlowców, którzy po zakończeniu kariery zajęli się trenerką, często można usłyszeć, że bycie szkoleniowcem jest znacznie trudniejsze niż bycie zawodnikiem. Jak Pan się na to zapatruje?
Ja się z tym całkowicie zgadzam. Zawodnik jest kowalem swojego losu i skupia się przede wszystkim na sobie. Tak naprawdę wyłącznie od niego zależy jak bardzo interesuje się innymi sprawami, które go bezpośrednio nie dotyczą. Teoretycznie powinien angażować się w życie drużyny, ale w praktyce wcale nie ma takiego przymusu. Trener musi natomiast zapanować nad całym zespołem i wszystkimi tematami okołosportowymi związanymi z drużyną. Poszczególne ogniwa składu trzeba jakoś pogodzić i wyciągnąć z nich wszystko, co najlepsze. To jest spore wyzwanie, bo w krótkim czasie należy ogarnąć wiele zróżnicowanych kwestii. Na reakcje nie ma zbyt wiele czasu, a nie powinno się niczego przeoczyć. Jeżeli komuś wydaje się, że trener stoi tylko w parku maszyn i wypisuje program, to jest w potężnym błędzie.
Myśli Pan, że współpraca trenerska z toruńskim klubem rozciągnie się na kilka najbliższych lat czy raczej będzie to tylko chwilowa przygoda?
Myślę, że teraz nikt nie jest w stanie powiedzieć, jak to się potoczy. Trzeba poczekać na rozwój wypadków. Za jakiś czas moja praca zostanie oceniona i wtedy będzie można stwierdzić, czy idzie to w dobrą stronę i warto to kontynuować czy jednak brakuje oczekiwanych efektów i trzeba coś zmienić. Ja zdaję sobie sprawę, że na pewno są ode mnie lepsi. Jeżeli znajdzie się ktoś, kto wniesie więcej do drużyny, to ja nie będę miał problemu, żeby odejść i kibicować zespołowi z boku, tak jak do tej pory. Nie mam parcia, żeby zostać tu za wszelką cenę. Zaakceptuję wszystko, co będzie najlepsze dla Torunia. Na ten moment skupiam się jednak na tym, żeby wywalczyć z chłopakami jak najlepszy wynik i mieć poczucie dobrze wykonanego zadania.