W sezonie 2023 będzie pan zawodnikiem Orła Łódź. Tak miało być?
Jakub Jamróg: Czy tak miało być i czy to był dobry wybór, to odpowiem po sezonie. Teraz Orzeł wydaje mi się optymalnym wyborem. Miałem sporo propozycji, ale zdecydowałem się na Orła.
Ekstraliga nie kusiła?
Gdyby było coś konkretnego, to na 90 procent bym się zdecydował. Nie ukrywam, że pragnę tam wrócić. Temat się skomplikował przy zmianie regulaminu, a dokładnie zapisów dotyczących zawodnika U-24. Gdy okazało się, że startujący na tej pozycji Polak jest wliczany do limitu dwóch zawodników krajowych, to moje szanse stopniały.
Tylko z tego powodu?
Nie tylko. Kontuzja też zrobiła swoja. Awansowałem do IMP, a przez kontuzję nie byłem w stanie pokazać się z dobrej strony. IMP miał mi pomóc, a okazał się strzałem w kolano. Słabo jechałem, a wiadomo, że wszyscy na to patrzą. Gdy w rywalizacji z tymi najlepszymi wyszedłem źle, to moje akcje na pewno nie poszły w górę.
Mógł pan być w Wilkach?
Ciężko powiedzieć. Patrząc jednak na ruchy, jakie poczynił klub z Krosna, to może powinien być zadowolony. Może dziś byłbym na miejscu, na którym jest choćby Mateusz Szczepaniak, choć on akurat przeniósł się z Wilków do GKM-u i na prezentacji zrozumiał, że czeka go walka o skład. A to nie jest komfortowe. Dlatego cieszę się z tego, co jest. Z Łodzią wiążą mnie zresztą dobre wspomnienia. Jeździłem tam cztery lata, w tym pierwszy rok na seniorce, i się rozwinąłem.
Z Orła do Ekstraligi.
Nie do końca, bo po Orle był jeszcze rok w Tarnowie i awans, ale tak, to była dla mnie trampolina. Umocniłem się w Orle jako zawodnik. A wtedy nie było ochronek dla juniorów wchodzących w wiek dorosły. Nie było w składzie zawodnika U-24 ani U-23. Wtedy była rzeźnia i walka o swoje.
Odchodząc kiedyś z Orła, pomyślał pan, że jeszcze tam wróci?
Wiadomo, że wtedy nie myślałem, ale jak się później nad tym zastanawiałem, to nie mówiłem „nie”. Ja nigdy nie mówię nigdy. Przypominano mi, że prezes Skrzydlewski miał do mnie pretensje, że powrót będzie niemożliwy, ale w biznesie takich rzeczy nie ma.
O co miał prezes pretensje?
Wypomniał mi kiedyś odejście, ale później sobie to wyjaśniliśmy i było ok. Wtedy moja zmiana była uzasadniona. Chciałem wrócić do macierzystego klubu, do Unii Tarnów, która spadła z Ekstraligi i od razu miała wizję, żeby do elity wrócić. Wyłącznie dlatego odszedłem z Łodzi. A teraz, po trzech latach w Ekstralidze i pobycie w Gdańsku wracam w to miejsce.
Trener Marek Cieślak był magnesem?
Między innymi. To był całkiem duży magnes Prezes Skrzydlewski, który wracał do mnie w rozmowach, też nim był. Trochę czekałem z ostateczną decyzją, ale jak trener wkroczył, to od razu się zdecydowałem.
Macie w Łodzi drużynę emerytów.
I co z tego? Będziemy bazować na doświadczeniu. Żużel jest inny niż dawniej. Tory są ugłaskane, doświadczenie wygrywa.
A Orzeł ma skład, który może zaburzyć hierarchię w pierwszej lidze? Bo faworytów jest dwóch: Falubaz i Polonia.
Oczywiście, że możemy to zburzyć. Nie ma takiej drużyny, jak kiedyś miał Apator, który rozjechał ligę. Wtedy nie było fazy play-off, ale nikt nie narzekał, bo każdy się Torunia bał. Przypomnę, że rok temu dwóch faworytów nie weszło. Pierwsza liga jest wyrównana. Mamy szansę.
Nie boi się pan, że przy drobnym kryzysie atmosfera się zepsuje, że dwa mocne charaktery, prezes Skrzydlewski i trener Cieślak, mogą w takich sytuacji skoczyć sobie do gardła?
Znam prezesa. Jest impulsywny, ale jego zachowanie uważam za normalne. Jak ktoś wykłada prywatne środki, to ma prawo przyjść do parku maszyn i tupnąć nogą. Wiem też jednak, że prezes Skrzydlewski jest mądrym człowiekiem, wiele spraw rozumie i nie przewiduję żadnych kłótni między nim i trenerem.
Czyli Orzeł może namieszać. A czy ktoś jeszcze?
Nikogo bym nie lekceważył. Nawet Gdańsk może namieszać. Zresztą ja nie lubię typować. Zostańmy na tym, że wierzę w mój zespół.