Przybyłem, zobaczyłem, zwątpiłem. Tak w skrócie mógłbym nazwać moje uczestnictwo w Grand Prix Polski na Stadionie Narodowym. Odmrożone kończyny, pseudożużel, szopka BSI i frustracja kibiców. Zwątpienie było wielkie, ale chyba gdybym nie zobaczył, to bym nie uwierzył. Mimo wszystko - nie, nie żałuję !
Miało być wielkie święto w stolicy. Święto speedway'a i Tomasza Golloba. Patrząc na to z perspektywy czasu, to balon pod tytułem Lotto FIM Grand Prix of Poland był pompowany od końca tamtego roku. Kiedy zapadła decyzja, że cykl zainaugurujemy na Stadionie Narodowym, podniecenie było wielkie. Całkiem zresztą słusznie. Bilety rozeszły się w zasadzie w ciągu doby. Tydzień w tydzień w mediach żużlowych pojawiało się po kilka tekstów, odliczając właściwie dni do 18 kwietnia. Oficjalny profil na Facebooku wydarzenia oszalał, a podróż nawierzchni z Anglii do Polski nabrała takiego wymiaru medialnego, jakby statkiem do polskiego wybrzeża płynął co najmniej Barack Obama z rodziną. Kiedy 18 kwietnia nastał, ten balon po prostu pękł. Nie wytrzymał. Wielu pewnie zadaje sobie teraz pytanie, czy w ogóle był sens go dmuchać. Jedno jest pewne - zostaliśmy „wydymani”.
Tak, wchodzę na grząski teren (w przenośni i dosłownie). Budować te jednodniowe tory na GP, czy nie? Nie mnie to oceniać. Pamiętam lata, kiedy co zawody na takiej nawierzchni, było coraz to więcej upadków, kontuzji i kuriozalnych sytuacji. Pamiętam jednak też takie turnieje, jak chociażby ten z ubiegłego roku w Cardiff. Bo po co daleko szukać, skoro przykład nie tak odległy. Mieliśmy tam wielkie widowisko, wielkie show, wspaniałą oprawę. Dało się? A jakże... Dlaczego więc nie udało się w Warszawie? Panie Olsen, WHY? Tor torem, rozpadł się, no cóż... zdarza się. Czasowe nawierzchnie mają niestety to do siebie, że zawsze jest jakieś ryzyko. Ale czy podczas takiej imprezy organizatorzy mogą aż tak igrać z ogniem? Ponad 50 tysięcy kibiców, którzy zamiast żużla na najwyższym poziomie zobaczyli nędzę i cyrk. W sumie... ten nasz Stadion Narodowy trochę z zewnątrz cyrk przypomina, czyż nie? Być może pomyliliśmy więc imprezy.
Bardzo spodobał mi się jeden z memów po wydarzeniu odnośnie afer taśmowych. Najwyraźniej Warszawa z nich słynie i zamiast syrenki, wkrótce symbolem stolicy będzie taśma. Niepojęte jest to, że na tak ogromnej imprezie do dyspozycji był jeden komplet maszyny startowej... Element tego sportu, który przecież obok motoru jest najważniejszy. Startować na zgaszoną lampkę, to można w czasie turnieju zaplecza kadry juniorów (nie obrażając tych zawodów oczywiście), a nie na zawodach o Indywidualne Mistrzostwo Świata. Choć to 18 dni później, żart 1-kwietniowy się udał. Złośliwość rzeczy martwych? W porządku – zdarza się. Ale od tego są mózgi, by ich czasem użyć i skompletować rezerwową maszynę. Co więcej, miałem nieodparte wrażenie, że taśma nie była testowana wcześniej, a pierwszy raz poszła w górę w pierwszym wyścigu zawodów.
Mieliśmy ten turniej zapamiętać i faktycznie tak będzie. Gdyby wszystko odbyło się normalnie, moglibyśmy się chwilę cieszyć i generalnie szybko zapomnieć. Teraz jednak smród tego wydarzenia będzie się ciągnął, a krytyka nabierać wciąż coraz większego tempa. Ale jak tu być spokojnym i nie krytykować? Żal mi kibiców i zawodników. Przede wszystkim. Tomasz Gollob miał rację mówiąc na konferencji, że ludzie, którzy zrozumieli całą sytuację, muszą być ludźmi i fanami na bardzo wysokim poziomie. Brawo ! Piękne słowa. To miało być jego pożegnanie z Grand Prix. Z pewnością nie tak je sobie wyobrażał, jak zresztą my wszyscy. Mimo to, potrafił się cieszyć po zawodach, machać do kibiców i z uśmiechem na twarzy opuszczać stadion. To charakteryzuje mistrza. Szkoda jedynie, że media kłamią. Zwłaszcza jedna z największych komercyjnych stacji telewizyjnych, gdzie w poniedziałkowych informacjach usłyszałem „newsa”, że w momencie honorowych rund Golloba po zawodach, stadion był już kompletnie pusty. Naprawdę? Nie wydaje mi się. Ja widziałem co najmniej jeszcze połowę kibiców. No, być może ciut mniej. Ci, co mieli zostać, to zostali. W odwołaniu natomiast do wpisu Pani Justyny Kowalczyk na Twitterze „o waleniu wszystkiego”, to rzeczywiście ma sporo racji. Ale trzeba zauważyć, że pewnie około 40 % kibiców podczas sobotniego GP to ludzie, którzy przyszli na żużel po raz pierwszy, chcieli obejrzeć w końcu Stadion Narodowy w pełnej krasie, a może po prostu przez jakiś totalny przypadek. Wiem, że byli i tacy. Impreza była bardzo dobrze rozreklamowana, więc wielu poszło, by może w końcu do żużla się przekonać. Niestety, speedway'a nie zobaczyli. Przykre, ale prawdziwe. Kto natomiast historię Tomasza Golloba zna i śledził, kto kochał jego jazdę po szerokiej, kto pamięta wszystkie momenty, kiedy Tomek wjeżdżał tam, gdzie diabeł mówi „dobranoc”, to na pewno ze stadionu nie wyszedł. Chyba, że z powodu odmrożenia. Niestety, zimno to tam było.
Uważam, że Ole Olsen i BSI powinni za to beknąć. Wiadomo, że tak nie będzie, ale spartaczyli robotę po całości. Nie dziwię się kibicom, że są sfrustrowani. Nie przekręcajmy jednak faktów, a do mediów, które uważają się za „rzetelne” apeluję, by pięć razy się zastanowiły, zanim dodadzą jakiś totalnie kłamliwy materiał. Do ludzi, którzy do żużla się zrazili przez te wydarzenia, chcę tylko powiedzieć, że to nie nie był żużel. Pomyliliśmy imprezy. Zarówno ja, jak i Wy. Widać po „narodowym basenie” musiała nastąpić „narodowa kompromitaśma”.
Amadeusz Bielatowicz (za: inf. własna)