Dawid Stachyra po rocznym rozbracie z ligą polską w tym sezonie powraca ze zdobytym na początku tego roku tytułem Międzynarodowego Mistrza Argentyny do drugiej ligi, w której to będzie bronił barw Stel-Met Kolejarza Opole. Popularny Dawidoff w rozmowie z portalem ZUZELEND.COM m.in. podzielił się wrażeniami z pobytu w Ameryce Południowej, a także zdradził swoje plany na nadchodzący sezon.
Na początek zapytam o zimowy wyjazd do Argentyny: z jednej strony sukces, czyli wygrana w mistrzostwach, ale z drugiej to strata sprzętu. Jak ocenisz ten wyjazd?
- Zależy jak na to spojrzeć. Zaletą jest to, że dużo pojeździłem, bo w trakcie dwóch miesięcy było aż dziewięć imprez. Gorąco, więc też w pewnym sensie - wakacje. Głowa tez inaczej pracuje, kiedy codziennie świeci słońce; inne nastawienie i motywacja. To też pomogło mi dobrze przygotować się do sezonu, bo w Argentynie - czego nie kryję - chodziłem na kickboxing. No i były dobre warunki do biegania. Uzyskałem optymalną wagę po stracie pięciu kilogramów, dzięki czemu łatwiej kieruje się motocyklem. Na pewno minusem jest to "piętno" motorów, które do dzisiaj nie wróciły. Ciężko powiedzieć, czy je straciliśmy czy też nie - trudno ocenić obecną sytuację. Ktoś chyba nie chciał, żeby nam się udało wystartować w tych zawodach, tak myślę. Mistrzostwa Argentyny się skończyły, my wróciliśmy, to... z motocyklami powinno być podobnie. Każdy z nas stara się wydeptywać własne ścieżki, szukamy odpowiednich osób, aby nam pomogły, choć to nie jest łatwe. Nawet ambasada odpowiedziała, że może nam pomóc we wszystkim, tylko nie w urzędzie celnym. Można powiedzieć, że to nieco dziki kraj, korupcyjny, wręcz - mafijny.
- Jakie kroki podejmowaliście, aby odzyskać swój sprzęt?
- Organizator mistrzostw działał w naszym imieniu. Są to ludzie, którzy nas zaprosili, także przedstawiciele federacji argentyńskiej, ale im się długo nie udawało, choć na nich najbardziej liczyliśmy. Tak naprawdę, pojechałem tam jako przeciętny "Kowalski", więc żadne moje rozmowy z urzędem celnym w żaden sposób by nie wypaliły. Federacja argentyńska dostała od każdego z nas upoważnienie, dzięki którym działali w naszym imieniu. Dodatkowo powiadomiliśmy ambasadę oraz firmę kurierską, za pośrednictwem której wysłaliśmy paczki, ale odpowiedzieli nam, że to już nie ich sprawa, bo one są w urzędzie celnym. Jeśli mam być szczery, to nie umiem nawet konkretnie powiedzieć, co jest prawdą a co nie - straszne zamieszanie z tym skradzionym motocyklem.
- Ale nie były to chyba Twój najlepszy motocykl?
- Miałem szczęście, że to był silnik, na którym nawet w Polsce nie jeździłem. Kupiłem go niedawno, kiedy startowałem w Anglii, dlatego stwierdziłem, że pojeżdżę na nim w Argentynie. Mimo wszystko, szkoda mi go, bo wziąłem dużo zapasowych części i kompletną ramę. Straciłem prawie cały motocykl, poza tym - kombinezony. Dzięki kolegom z Rzeszowa miałem się w co dziś ubrać na treningu. No i tak, niestety, trzeba teraz troszkę "łatać", aby wyjść na prostą.
- A jak to wyglądało tam ze strony sportowej - duża rywalizacja i wysoki poziom?
- Poziom nie jest zbyt wysoki. Oczywiście w tamtym roku było trudniej - było więcej lepszych zawodników. W tym roku, jeszcze przed mistrzostwami, zrezygnował Nicolas Covatti. Po zderzeniu ze mną w drugich zawodach, sam się wykruszył Faculdo Albin, a to dobry i waleczny zawodnik, który nie boi się jechać na pełnym gazie. Złamał rękę i nie wrócił już do końca mistrzostw. Taki miejscowy "matador" - Jonathan Iturre - pogubił się na początku, po czym się wycofał, twierdząc, że musi się lepiej przygotować. No i czwarty z zawodników - Cotty Garcia, jeżdżący w tamtym roku w Glasgow, pokłócił się z federacją, dlatego też nie wystartował. Na pewno trudniej ścigało się z Europejczykami. Jakby nie patrzeć, Mariusz Fierlej to zawodnik, którego na torze nadal trzeba się obawiać. Pierwszy raz na torze widziałem Stanisława Mielniczuka. To młody, dobrze zapowiadający się zawodnik, który nie raz napsuł mi krwi. No i Paweł Miesiąc, który miał w tamtym roku dobry sezon w Opolu. Myślę, że ten sukces na tle Pawła jest dla mnie najcenniejszy.
- Wszyscy widzieliśmy Twój wywiad dla mediów argentyńskich po hiszpańsku. Zdradź, skąd umiejętność władania tym językiem?
- Wszystko zaczęło się w ubiegłym roku. Za pierwszym razem, jak przyjechałem do Argentyny, byłem niemal pewny, że będę mógł porozumiewać się w języku angielskim, ale szybko przekonałem się, że tylko trzy procent populacji mówi w tym języku. Siłą rzeczy, aby nie być takim "muflonem", nie rozmawiającym z nikim i... dzięki słownikowi, tak jakoś zapamiętywałem. Później miałem dziesięć miesięcy przerwy i trochę słówek zapomniałem. Jak zaczęliśmy kontaktować się z organizatorami, no i przez cały tegoroczny pobyt - sporo mi się przypomniało i nauczyłem się nowych słów. Myślę, że nie jest z tym źle, bo - summa summarum - nauczyłem się tego wszystkiego podczas czterech miesięcy.
- A inne języki też znasz?
- Jestem dyplomowanym magistrem filologi rosyjskiej. Poza tym, pięć lat spędzonych w Anglii pozwoliło mi nauczyć się tego języka o wiele lepiej niż w szkole. Wydaje mi się, że te dwa języki pomogły mi w tym, aby nauczyć się hiszpańskiego. Wszystko na zasadzie: parę słów podobnych w tym języku, parę w tym. Wygląda na to, że mam talent w kierunku języków obcych, bo nigdy nie byłem orłem z przedmiotów ścisłych, za to z angielskim czy rosyjskim nigdy nie miałem problemów.
- Studia, języki a także - telewizja. Nie marnujesz się w tym żużlu?
- Nie jesteś pierwszym, który mi to mówi. Wydaje mi się, że jestem ciekawym przypadkiem bo nie jestem zawodnikiem, o którym można powiedzieć, że miał jakiś wielki talent. Późno zapisałem się na żużel, bo w wieku czternastu lat. Bracia Pawliccy, Patryk Dudek, Maciej Janowski czy Bartek Zmarzlik - czyli cały nasz "narybek" z Grand Prix - wszyscy zaczynali, mając pięć czy sześć lat, dlatego zaszli tak daleko. Ich przewaga jest, dzięki temu, ogromna. Tak jak wspomniałem, późno się zapisałem do szkółki i do wszystkiego dochodziłem ciężką pracą. Nie ukrywam, że nigdy nie byłem na poziomie Ekstraligi, ale w pierwszej już te punkty udawało się zdobywać. Udało mi się być liderem w klubach z Lublina i Gdańska.
- Ale z czasem zdarzyły się też porażki...
- Tak, później przyszły przykre lata i negatywne doświadczenia z Gdańskiem oraz Rybnikiem. Następnie chęć odbudowania się w Krośnie i... od razu kontuzja w pierwszym meczu. Wypadłem z "obiegu" na dwa miesiące, by wrócić na pięć meczy - w drugiej lidze było ich raptem dziesięć. W tamtym roku, po wyjeździe do Argentyny, tak naprawdę nie udało mi się zdobyć kontraktu w Polsce. Dopiero w sierpniu pojechałem na sześć meczów do Anglii. Tak można odpowiedzieć sobie na pytanie, w jakim punkcie byłem, zaczynając pierwsze zawody w sierpniu z chłopakami, którzy startowali już od marca. To był taki "ryzyk fizyk" - albo się uda, albo nie. Poznałem tam kilku ciekawych ludzi, a poza tym - zostałem tam, by pracować. Między innymi dlatego udało mi się zarobić na wyjazd do Argentyny.
- Myślałeś o tym, aby ułożyć sobie życie w Anglii?
- Robiłem wszystko, aby tak się właśnie stało. Chciałem pracować i jednocześnie startować. Nie sądziłem, że w kraju odrodzę się na nowo. Byłem mocno zmęczony żużlem po tych wszystkich negatywnych doświadczeniach. Kiedy pracowałem na Wyspach, odebrałem chyba trzy telefony z Danii. Na początku nie wiedziałem, o co chodzi - a to był dzień, w którym zmieniono mi sportową kategorię; można powiedzieć, że zostałem zdegradowany do klasy "C", co oczywiście nie było dla mnie zbyt korzystne. Zaczęło się więc od Danii, a później przyszedł pomysł, aby jeszcze raz spróbować w Polsce i zacząć wszystko od nowa.
- Co zyskałeś dzięki startom za granicą?
- Jazda w innych krajach niż Polska jest ciekawa, bo uczy życia, ale w pewnym momencie zaczyna też męczyć. Było kilka takich sezonów, kiedy w niedzielę jechałem mecz w Polsce, później w Anglii, następnie w Danii, jeszcze raz w Anglii i - dodatkowo - w piątek trening do niedzielnego meczu w kraju. I tak tydzień w tydzień. Uważam, że już się "wyszumiałem", ale potrzebowałem się też odbudować jako zawodnik. Wszystko się fajnie ułożyło, bo podpisałem kontrakt z Rzeszowem, który - niestety - zakończył się. Później z Opolem, sfinalizowanym bardzo szybko, dzięki czemu jeżdżę teraz w Polsce i Danii. Oprócz tego, udało mi się pojechać do wspomnianej Argentyny. Tamte starty pozwoliły mi nadrobić stracony czas. Stwierdziłem, że będzie to kolejny istotny punkt w przygotowaniach do sezonu. W pewnym sensie to wszystko się sprawdziło, bo dziś jesteśmy po dwóch treningach. Nie jeżdżę może jeszcze w pełni swoich możliwości, bo tam tory są trochę łatwiejsze i - przede wszystkim - twardsze, a i umiejętności zawodników argentyńskich nie są duże.Tu za to mamy dopiero początki wiosny, jest zimno, tor nasiąknął wodą, dlatego nie jeżdżę na sto procent. Uważam, że Argentyna mi pomogła, bo jeżdżę w miarę swobodnie, "z gazem". Teraz tylko więcej treningów i sądzę, że na przestrzeni dwóch tygodni powinienem dojść do apogeum formy.
- Jak się czujesz po tych pierwszych dniach w opolskim klubie? Pewnie pierwsze refleksje już przychodzą do głowy?
- Oczywiście. Bardzo fajnie, począwszy od osób, które są wokół mnie. Myślę, że dużym plusem opolskiego żużla jest powrót zawodników, którzy tworzyli historię klubu. I tak, jest trener Wojciech Załuski, Marek Mróz, od którego zasięgam dużo rad, jest też Piotr Żyto. Atmosfera wśród zawodników jest bardzo pozytywna, poza tym - dużo wspaniałych, życzliwych ludzi. Prezes Sawicki wykonuje świetną robotę; to się widzi i słyszy, że jest coraz głośniej o Opolu. Ukazuje się wiele artykułów w mediach o pozyskiwaniu sponsorów, dotacjach, chyba nigdy nie było tak dobrze. Klub z Opola wypracował sobie lepszą renomę niż kiedyś, a wypłaty przychodzą na czas, co też z pewnością przyciąga zawodników. Nie będę ukrywał, że nie jeździłem za często na tym torze. Tak naprawdę, licząc z piątkowym treningiem i tym niedzielnym, to będzie bodajże moja piąta jazda na tym stadionie.
- A jak wspominasz te wcześniejsze występy w swojej karierze?
- To był chyba 2005 lub 2006 rok: Opole było wówczas w pierwszej lidze a my przyjechaliśmy tutaj z bardzo silnym składem i wygraliśmy wysoko z Marmą Rzeszów. To był mój pierwszy kontakt z tym torem. Nieco później, bo w 2006 roku wystąpiłem w jakichś zawodach juniorskich. Ostatni mecz, w 2012 roku, to był sparing przedsezonowy Lublin kontra Opole; pamiętam, że zdobyłem jedenaście punktów. Obawiałem się, czy sobie poradzę, bo nie będę ukrywał, że nie jestem jakimś herosem, jeśli chodzi o przyczepne tory, zresztą każdemu zawodnikowi na takich ciężko się jeździ. Widzę, że na ten sezon ten tor się "ułożył" i jest ciemniejszy. Myślę, że większości z nas taki pasuje i sztab szkoleniowy będzie chciał taki utrzymywać.
- Chciałbym jeszcze zapytać o doniesienia, jakie pojawiły się, na temat Twojego rzekomego powrotu do Rzeszowa, choć podpisałeś wcześniej kontrakt w Opolu. Jak się ustosunkujesz do wypowiedzi niektórych osób o tym, że jest szansa, być wrócił jeszcze w tym sezonie do rzeszowskiego klubu?
- To jest bardzo ciekawy wątek. Sam byłem zdziwiony tymi wypowiedziami, które słyszałem, kiedy byłem w Argentynie. Nie wiem, skąd się w ogóle wziął się taki temat: Dawid Stachyra w Rzeszowie, skoro podpisałem kontrakt w Opolu. Być może ktoś liczył, że wchodzi w grę wypożyczenie - nie jest tajemnicą, że chciałem startować w tym mieście. Pierwszy kontakt z rzeszowskim klubem miałem w listopadzie, ale rozmowy bardzo szybko się zakończyły. Później, kiedy już byłem zawodnikiem Kolejarza, można powiedzieć, że ten temat wrócił, ale... było już za późno. Nie ukrywam, że czekam na powrót do Rzeszowa, bo od 2009 roku, nie jeździłem na torze położonym trzysta metrów od mojego domu. Tam się urodziłem, wychowałem, więc sentyment pozostał. Uważam jednak, że są jakieś zasady w życiu, których nie wolno łamać. Ktoś mnie w Opolu zakontraktował i ktoś na mnie - w związku z tym - liczy, dodatkowo - pomaga, więc to byłoby mocno nie fair. Chciałbym kiedyś wrócić do Rzeszowa, ale to temat na przyszłość. Podsumowując, jestem zawodnikiem Kolejarza Opole i w tym sezonie będę reprezentował jego barwy.
- Jeszcze na chwile chciałbym wrócić do Twoich startów w Argentynie. Czy można tam godziwie zarobić, startując w mistrzostwach i czy planujesz tam powrót za rok?
- Zarobki są tam bardzo niskie i ciężko je porównać do czegokolwiek. To około dwadzieścia procent tego, co zarabia się u nas w drugiej lidze. Można potraktować to jako miły dodatek i przeznaczyć na wydatki podczas pobytu. W Argentynie wiele się w tym roku zmieniło; jest nowy prezydent, który podwyższył większość cen, jednocześnie podnosząc zarobki, przy czym nas to nie dotyczyło. Produkty są droższe niż w Polsce, co nas mocno zaskoczyło. Na pewno nie zyskaliśmy finansowo na tym wyjeździe - dla mnie najważniejsza była możliwość pojeżdżenia. W jakichś sposób były to też dla mnie wakacje, ale na pierwszym miejscu był żużel. Gdyby udało się szczęśliwie zakończyć historię z zaginięciem sprzętu, to... na pewno chciałbym tam wrócić i znowu pojeździć, bo jest to jednak pewien bonus. Na wakacje w sezonie nie ma czasu, a tam - przy okazji jazdy na żużlu - można spędzić czas w tropikach.
- Czy w tym sezonie stawiasz przed sobą jakieś cele, plany?
- Każdy takie stawia - nie ma chyba zawodnika, którego omija ten temat. Nie pojawiłem się na torze w ubiegłym sezonie, dlatego zostałem pominięty przy eliminacjach, czy to do Mistrzostw Polski czy Złotego Kasku. Podczas tego roku będę musiał sobie zapracować na przyszły. Zostaje mi więc polska liga, a przy okazji chciałbym jak najwięcej trenować - w Opolu czy też w Rzeszowie, bo pojawiła się taka możliwość. Mam nadzieję, że będę zapraszany na mecze do Danii; nie ukrywajmy, że jeździ tam czołówka niemal ekstraligowa i paru zawodników z Grand Prix, dzięki czemu miałbym kontakt z tymi najlepszymi. Anglia nie wchodzi w grę, bo teraz, przy stracie sprzętu, musiałbym tam przesłać kolejne dwa motocykle, co jest fizycznie niemożliwe. Chciałbym w każdym meczu zdobywać dwucyfrowy wynik, to byłby taki mój plan minimum.
- Serdecznie dziękuję Tobie za rozmowę.
- Również dziękuję, a korzystając z okazji chciałbym bardzo podziękować firmie Nice, szczególnie Adamowi Krużyńskiemu z Torunia za pomoc w przygotowaniu do startów w Anglii w zeszłym sezonie, która w jakichś sposób uratowała mi życie. Wielkie podziękowania składam również dla Tomasza Kraska z firmy Apollo. Dziękuję także Arkadiuszowi Króżelowi z firmy Reall oraz Tomaszowi Ziębie z firmy Carger; obie z Lublina. Jeszcze raz dziękuję tym osobom za pomoc, wsparcie, za wiarę we mnie. Bez takich ludzi ciężko byłoby w ogóle siadać na motocykl i jeździć. Dziękuję za pomoc i polecam się na przyszłość.