Kontakt z motocyklami miał Pan praktycznie od dzieciństwa.
Można tak powiedzieć. Zaczęło się od komarka, którego dostałem od taty. Spodobało mi się ujeżdżanie tej maszyny. To były wczesne lata szkoły podstawowej. Potem przesiadłem się na WFM-kę, którą trochę sobie podrasowałem. Dołożyłem do niej nieco większe zębatki oraz zupełnie inne błotniki. W okolicy mieliśmy sporo górek i pagórków, więc tam sobie jeździłem i nabierałem coraz większej wprawy. W pewnym momencie natrafiłem na klub motocrossowy z naszego miasta. Jego członkowie mieli jakieś swoje trasy i przyjeżdżali na treningi. Oni dysponowali wtedy znacznie lepszym sprzętem. To były typowo crossowe Cezety z odpowiednimi przełożeniami i oponami. Ja jednak dawałem sobie z nimi radę na tym moim zmodyfikowanym motorku. Zostałem zauważony i za namową kolegów zapisałem się do tego klubu. Dla mnie to była forma dobrej zabawy, ale w głowie rodził się też jakiś pomysł, żeby związać się z tym trochę bardziej. Muszę powiedzieć, że wśród znajomych miałem wielu chłopaków z sercem do sportu. To sprawiało, że wzajemnie się nakręcaliśmy i chcieliśmy być blisko tych tematów. Ja akurat siedziałem w motocyklach, a niektórzy szli na przykład do kolarstwa.
Jak trafił Pan do żużla?
Tak naprawdę to był przypadek. Kolega, z którym chodziłem do szkoły podstawowej, zapisał się do szkółki. Któregoś dnia powiedział do mnie, żebym poszedł razem z nim na stadion i zobaczył, jak on sobie radzi. Ja wtedy miałem już do czynienia z tym crossem, więc mogłem ocenić go nieco bardziej fachowo. Pamiętam, że dałem się namówić. Usiadłem na ławce przy wyjeździe z parku maszyn i poczułem, że zaczyna mnie to wciągać. Wtedy jeszcze mieliśmy w Toruniu charakterystyczny czarny tor. Potem znowu pojawiłem się na stadionie. Tym razem nie wybrałem jednak treningu szkółki, tylko pierwszej drużyny. Na torze jeździli wówczas Janusz Plewiński, Jan Ząbik, Roman Kościecha, Adam Olkiewicz czy Jan Moskowicz. Nie ukrywam, że to wszystko robiło na mnie spore wrażenie. Szczególnie przyjemny był ryk motocykli. Coś mnie wtedy tknęło i zapisałem się do szkółki.
Wcześniej miał Pan jakąś styczność z żużlem?
Bardziej ocierałem się o ten temat. Na pewno nie byłem kibicem czy wielkim znawcą. Wiadomo, że w tamtych czasach dyscyplinie brakowało rozgłosu i to wszystko nie było takie medialne jak teraz. Jedynie o tych największych gwiazdach lat 60. dało się coś usłyszeć. Wtedy byłem jednak młokosem i nie przywiązywałem do tego wielkiej wagi. Wiedziałem tylko, że mamy w Toruniu klub żużlowy i naprawdę wspaniałego zawodnika, Mariana Rosego. Dopiero potem wkręciłem się w ten sport i naprawdę go pokochałem. Wystarczył drobny impuls i żużel nagle stał się ważną częścią mojego życia.
Podobno podrobił Pan podpis rodziców, żeby dostać się do szkółki.
Tak było, co mogę powiedzieć? Wtedy nie miałem jeszcze osiemnastu lat, więc rodzice musieli wyrazić zgodę na rozpoczęcie przeze mnie treningów. Ja jednak nie zamierzałem mówić im o swoich planach. O wszystkim dowiedzieli się dopiero, kiedy miałem już licencję. Początkowo zareagowali na to śmiechem, a potem krzywo na mnie popatrzyli i nie dowierzali, że mogłem wykombinować coś takiego i wpaść na tak szalony pomysł. To był jednak moment, kiedy byłem już pełnoletni, więc nie mogli mi niczego zakazać. Wszystkie sprawy zabrnęły zresztą za daleko, żeby nagle się wycofać.
Jak wyglądały Pana żużlowe początki?
Na pewno nie dostałem od razu motocykla między nogi. Najpierw musiałem swoje odpracować. Do moich obowiązków należało między innymi sprzątanie warsztatu, mycie motocykli starszych zawodników oraz czyszczenie ich skór. To był pewnego rodzaju test, który miał sprawdzić cierpliwość i zaangażowanie nowych adeptów. Trwało to mniej więcej dwa, trzy tygodnie, a czasami nawet miesiąc. To miało pokazać, komu tak naprawdę zależało na żużlu. Spośród chłopaków, którzy przyszli razem ze mną na nabór, ostało się niewielu. Niektórzy się zniechęcali i odchodzili, bo nie zamierzali przez tyle czasu zajmować się innymi rzeczami. Ja jednak miałem w sobie dużo uporu i chciałem się przebić. Sportowiec musi mieć ikrę i nie może tak łatwo rezygnować. Kiedy w końcu wsiadłem na motocykl żużlowy, to pamiętam, że początkowo moc tej maszyny trochę mnie przerażała – pomimo tego, że to były dość mocno zużyte jednostki. Mieliśmy jednak dobrego trenera Bogdana Kowalskiego, który podpowiadał, jak się ustawić i właściwie do tego wszystkiego podejść. To właśnie on mnie wyłuskał i powiedział, że mam zająć się żużlem, bo widzi we mnie jakąś nadzieję na przyszłość.
Pierwsze mecze ligowe zaliczał Pan w wieku niespełna 20 lat. Nie miał Pan obaw, że to trochę za późno, aby zaczynać poważną przygodę ze sportem?
Wtedy to było czymś całkowicie normalnym i przeważnie tak to wyglądało. To nie były czasy, że pierwsze kroki na żużlu stawiało się już w wieku ośmiu czy dziewięciu lat. Wystarczy spojrzeć na Mariana Rosego, który zaczynał jeszcze później, a jednak dawał sobie radę i potrafił wiele osiągnąć.
Statystyki pokazują, że po dwóch latach startów stał się Pan niezwykle skutecznym zawodnikiem w polskiej lidze i głównym motorem napędowym toruńskiej drużyny. Warto podkreślić, że wysoką formę utrzymywał Pan praktycznie do końca kariery, co robi chyba największe wrażenie. Średnia biegowa powyżej dwóch punktów to była norma, a przeważnie przekraczał Pan granicę 2,4 punktu. Zdradzi Pan sekret swojej świetnej dyspozycji?
Skoro zabrałem się za żużel, to chciałem wskoczyć na jak najwyższy poziom. Nie zamierzałem zadowalać się przeciętnymi wynikami. Po jakimś czasie stałem się zawodnikiem, który dobrze zbierał się spod taśmy i radził sobie w polu. Wydaje mi się, że miałem też całkiem niezłe wyczucie odnośnie sprzętu i toru. Wiadomo jednak, że w sporcie nigdy nic nie przychodzi łatwo. Wszelkie sukcesy to efekt ciężkiej i mozolnej pracy. Poświęcałem wiele czasu, żeby szlifować swoje umiejętności i poszukiwać właściwych rozwiązań. Na pewno podpatrywałem też najlepszych wówczas zawodników, takich jak na przykład Edward Jancarz czy Zenon Plech. Starałem się wyciągać z tego jak najwięcej dla siebie. Zawsze zadawałem sobie pytanie, dlaczego oni mogą być lepsi ode mnie? Dlaczego ja nie miałbym do nich doskoczyć? Byłem człowiekiem, który dużo analizował. Przyglądałem się praktycznie każdemu biegowi. Kiedy coś nie układało się po mojej myśli, to zastanawiałem się, dlaczego straciłem punkty i co mogłem zrobić lepiej. Nie zamierzałem dopuścić do marazmu i stagnacji. Bez przerwy chciałem się rozwijać.
Dobre wyniki w polskiej lidze sprawiały, że czuł się Pan kimś wyjątkowym?
Woda sodowa na pewno nie uderzała mi do głowy. To nawet nie wchodziło w grę, bo mieliśmy dużo jazdy i nie było czasu korzystać z uroków życia. Ja zresztą nigdy nie byłem wyrywnym człowiekiem, który chciałby znajdować się w centrum uwagi i pławić się w blasku reflektorów. Przez cały czas trzymałem się sportu i swoich obowiązków. Wiedziałem, że jeśli zacznę skupiać się na innych rzeczach, to moja kariera może momentalnie wyhamować. Na coś takiego na pewno nie zamierzałem sobie pozwolić.
W 1980 roku w Lesznie sięgnął Pan po swój pierwszy sukces indywidualny, zostając trzecim najlepszym młodzieżowcem w kraju.
Myślę, że tam mogło być jeszcze lepiej. Po czterech seriach startów szedłem na komplet i praktycznie miałem już mistrza w ręku. W ostatnim biegu złapałem jednak wykluczenie i moje punkty wystarczyły tylko do biegu dodatkowego o brąz, który ostatecznie wygrałem. Teraz potrafię się z tego śmiać, ale wtedy na pewno nie byłem szczęśliwy z takiego rozwoju wypadków. Z drugiej strony, wiedziałem jednak, że to był już pewien sukces i stosunkowo szybko potrafiłem wypracować sobie jakąś pozycję. To dało mi do myślenia, że chyba zmierzam we właściwym kierunku i coś może wyjść z tej mojej kariery.
W 1987 roku spełnił Pan swoje wielkie marzenie i został Pan Indywidualnym Mistrzem Polski. Finał był wtedy dwudniowy i rozgrywano go w Toruniu, zatem sięgnął Pan po złoto przed własną publicznością.
Bardzo pozytywnie wspominam tamten weekend, ale przyznam, że przed zawodami było trochę nerwowo. Finał odbywał się pod koniec sierpnia, czyli w momencie, kiedy byliśmy już wyraźnie za półmetkiem sezonu i mój sprzęt był dość mocno wyeksploatowany. To nie były czasy, że człowiek dysponował kilkoma motocyklami, którymi mógł do woli żonglować, tak samo jak teraz. Ja miałem z przydziału dwie jednostki napędowe, a niektórzy musieli zadowolić się tylko jedną. Byłem w kropce, bo wiedziałem, że te motocykle nie dadzą mi zbyt wielkich szans, żebym cokolwiek wskórał w tak mocno obsadzonych dwudniowych zawodach. Mnie jednak strasznie na tym zależało. Czułem, że to może być niepowtarzalna okazja, żeby wreszcie sięgnąć po tytuł. Razem z mechanikiem doszliśmy do wniosku, że trzeba wyciągnąć wszystkie motocykle klubowe i zacząć je sprawdzać. Po dwóch dniach testowania nie znalazłem jednak nic konkretnego. W końcu mój kolega z drużyny, Rysiu Kowalski, który dzisiaj jest najbardziej rozchwytywanym tunerem, powiedział, żebym spróbował jego maszyny. Kiedy wyjechałem na tor, to od razu dogadałem się z tym sprzętem i poczułem, że to jest właśnie to, czego tak bardzo potrzebowałem. Potem dałem trochę ostygnąć temu motocyklowi i przejechałem jeszcze parę kółek, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że trafiłem na jednostkę, dzięki której będę mógł coś znaczyć podczas nadchodzącej rywalizacji. Skorzystałem z uprzejmości Rysia, który nie startował w tamtych zawodach i przełożyłem sobie jego silnik do swojej ramy. Ta maszyna tak mnie niosła, że ostatecznie w ciągu dwóch dni straciłem tylko jeden punkt i wygrałem Mistrzostwa Polski z wyraźną przewagą.
Podejrzewam, że cała ta sytuacja musiała dostarczyć Panu wielu emocji.
Na pewno towarzyszył mi stres, bo jechałem u siebie i chciałem dobrze wypaść. Dla Torunia to była pierwsza w historii tego rodzaju impreza, więc zamierzałem zapewnić kibicom jak najwięcej powodów do radości. Wiedziałem, że wszyscy będą postrzegać mnie jako jednego z faworytów, zatem musiałem temu sprostać. Zdawałem sobie sprawę, że w lidze mam wysoką średnią, dlatego wypadało w końcu potwierdzić swoją wartość także w Mistrzostwach Polski i wdrapać się na szczyt. Jako zawodnik miałem mocną psychikę, więc jakoś poradziłem sobie z presją oczekiwań i wykorzystałem swoją szansę. Najbardziej bałem się, że po pierwszym udanym dniu rywalizacji coś nagle zepsuje się drugiego dnia. Wiadomo, że czasami zdarzają się jakieś defekty oraz złośliwości rzeczy martwych, które potrafią wypaczać wyniki i odbierać marzenia. Na szczęście wszystko ułożyło się po mojej myśli i zapisałem się w historii jako jeden z mistrzów kraju. Nie ukrywam, że bardzo się z tego cieszyłem, bo to było jedno z tych osiągnięć, do których dążył każdy chłopak rozpoczynający przygodę z żużlem. Jak już człowiek posmakował tej rywalizacji o miano najlepszego żużlowca w Polsce, to w głowie zawsze skrywała się myśl, że może teraz uda się stanąć na najwyższym stopniu podium, a jak się nie udawało, to żyło się nadzieją, że być może za rok w końcu się poszczęści. Nie było zawodnika, który nie marzyłby, żeby ubrać słynną czapkę Kadyrowa. Wygląda na to, że marzenia nieraz się spełniają. Pamiętam, że podczas mojego zwycięskiego finału atmosfera na stadionie była kapitalna. Na trybunach znajdowało się pełno ludzi, a niektórzy siedzieli nawet na drzewach. Fajnie było zdobyć złoto w takich okolicznościach. Na świętowanie nie było jednak czasu, bo goniły mnie kolejne obowiązki. Tak naprawdę skończyło się na lampce szampana po zawodach.
Rok przed wygraniem Indywidualnych Mistrzostw Polski zdobył Pan srebro w Zielonej Górze. Wiele osób pewnie dałoby się pokroić za takie osiągnięcie, ale zastanawiam się czy Pana to zadowalało? Tamten sezon był świetny w Pana wykonaniu. Na polskich torach wykręcił Pan kosmiczną średnią 2,774, okazał się Pan najskuteczniejszym zawodnikiem ligi, razem z toruńską drużyną wywalczył Pan Drużynowe Mistrzostwo Polski oraz Mistrzostwo Polski Par Klubowych, zatem podejrzewam, że tytuł najlepszego żużlowca w kraju byłby dla Pana wisienką na torcie i doskonałym zwieńczeniem tego wyśmienitego okresu. Niestety trzeba było obejść się smakiem.
Myślę, że nie rozpaczałem z tego powodu i mimo wszystko czułem radość. Obsada była bardzo mocna, a na dodatek jechaliśmy w trudnych warunkach. Pamiętam, że wtedy strasznie lało i zawody wisiały na włosku, ale sędzia ostatecznie wypuścił nas na tor. Trzeba sobie powiedzieć, że zwycięzca tamtego finału, czyli Maciej Jaworek z Zielonej Góry, był po prostu w sztosie i praktycznie nie dało się go złapać. Facet jechał jak z nut i zgarnął komplet punktów. Ja pogubiłem parę oczek i musiałem zadowolić się biegiem dodatkowym o srebro, który ostatecznie wygrałem.
W Mistrzostwach Polski nie zgarnął Pan już więcej medali poza wspomnianym srebrem i złotem. Czy Panu to wystarczało, biorąc pod uwagę jak świetnie prezentował się Pan w lidze?
Na pewno był jakiś niedosyt. Nasz klub nigdy nie był jednak przesadnie mocny pod względem motocykli i trudno było walczyć o najwyższe lokaty, jeżeli jechało się przeciwko całej krajowej czołówce. W lidze było inaczej, bo nie zawsze trafiało się na samych zawodników z górnej półki. Mam wrażenie, że rywale z niektórych ośrodków posiadali nieco lepsze wyposażenie. Być może ich mechanicy potrafili też wydobyć nieco więcej z silników i lepiej dopasować je do poszczególnych torów. Wiadomo, że wtedy tych regulacji nie było tak dużo jak teraz, ale mimo wszystko to miało jakieś znaczenie. Nie będę jednak zganiał wszystkiego na sprzęt, bo wielokrotnie sam pewnie robiłem coś nie do końca dobrze.
Dwa lata przed Mistrzostwem Polski wygrał Pan Złoty Kask, a poza tym trzykrotnie zajmował Pan drugie miejsce w tej imprezie. Czy to były dla Pana równie ważne osiągnięcia?
Wtedy każdy wynik z górnej półki cieszył i przed zawodami brało się go w ciemno. Format rywalizacji nie miał tak naprawdę żadnego znaczenia. Każdy chciał sięgać po jak najwięcej sukcesów na różnych polach i kolekcjonować tytuły dla siebie oraz dla miasta. Wiadomo, że z mojej strony nie było tego bardzo dużo, ale coś tam udało się dołożyć. Jeżeli chodzi o Złoty Kask, to na pewno czuło się potrzebę, żeby go wywalczyć. To był turniej składający się przeważnie z kilku rund, więc trzeba było utrzymywać wysoką formę przez dłuższy czas i odnajdywać się na różnych torach. Myślę, że wygranie tych zawodów było sporym prestiżem i pozytywnie wpływało na odbiór danego zawodnika.
Podejrzewam, że zmagania na krajowym podwórku miały wyjątkowy klimat.
To była twarda rywalizacja. Nie było mowy o żadnym odpuszczaniu czy ulgowym traktowaniu nadchodzących zawodów. W tamtych czasach utworzyła się całkiem spora grupka zawodników na wysokim poziomie, którzy chcieli się konfrontować i wzajemnie pokonywać, ale jednocześnie podchodzili do siebie z ogromnym szacunkiem. Pamiętam, że w parku maszyn jeden drugiego podglądał i próbował coś wypatrzeć. Dzień wcześniej spoglądało się, ile punktów w lidze zdobywali koledzy i jakie czasy osiągali. Każdy chciał być na bieżąco i mieć jakiś punkt odniesienia. To były fajne czasy. Wtedy ten żużel wyglądał jakoś inaczej i wszyscy wspominają go z sentymentem. Teraz po latach zawsze miło się spotkać i podyskutować jak to kiedyś bywało i jak wiele się zmieniło. Kiedy tylko mamy taką okazję, to chętnie z tego korzystamy.
Dobre występy w rozgrywkach ligowych i zawodach krajowych sprawiały, że startował Pan również w kadrze narodowej.
To było dla mnie duże wyróżnienie. Zawodnicy z naszego klubu nie doświadczali czegoś takiego na co dzień, więc miałem poczucie, że faktycznie się wybijam. Kiedy dostawałem powołanie, to za każdym razem czułem się bardzo zmobilizowany do jak najlepszej jazdy. Nie chciałem dawać kibicom pretekstów do mówienia, że załapałem się do kadry, ale nic nie pokazałem. Wiadomo, że człowiek myślał o tym, aby swoimi występami zapracować sobie na miejsce w drużynie narodowej, a kiedy się do niej przebił, to zależało mu na podnoszeniu swojego poziomu, aby z niej nie wypaść. Korzyści finansowe nie były co prawda za wielkie, ale przynajmniej była możliwość poznania innych torów, środowisk i żużlowców. Przy okazji można było zobaczyć też trochę świata. Najważniejsza była jednak szansa reprezentowania swojego kraju, bo nie każdy na to zasługiwał.
Trzeba sobie jednak powiedzieć, że w tamtych czasach kadra nie notowała zbyt wielu sukcesów.
Dysponowaliśmy takim sprzętem, który nie dawał nam dużej siły przebicia. Wiadomo, że w żużlu czy innych sportach motorowych jakość prowadzonej maszyny odgrywa ogromną rolę. Co z tego, że ktoś ma jakieś umiejętności i próbuje się przebić, jeżeli nie ma się czym odepchnąć? Nogami nie da się przecież niczego nadrobić, żeby kogoś dogonić. Między najlepszymi nacjami a nami była spora przepaść. Pamiętam, że nawet jak wygrywałem start, to chwilę prowadziłem, a potem miałem wrażenie, że rywal przelatywał obok mnie jak jakiś samolot. Przecież to nie było tak, że nie potrafiliśmy jeździć, tylko nie zawsze mieliśmy na czym. Oczywiście po raz kolejny nie będę zwalał wszystkiego wyłącznie na sprzęt. Podejrzewam, że niektórzy przeciwnicy zza granicy mogli być nieco bardziej objeżdżeni, chociaż nie przywiązywałbym do tego tak wielkiej wagi jak do motocykli. Trzeba było to po prostu przegryźć i przygotować się na niezbyt przyjemne zderzenie z rzeczywistością. Każdy się motywował, żeby mimo napotykanych trudności wykręcić jak najlepszy wynik, ale pewnych rzeczy nie dało się przeskoczyć.
Ma Pan jakieś szczególne wspomnienie związane z kadrą?
Powiem szczerze, że po latach już nie wszystko pamiętam. W mojej głowie zapadł jednak wyjazd do azjatyckiej Fergany, gdzie trenowaliśmy razem z pozostałymi kadrowiczami. To była wczesna wiosna. U nas leżał jeszcze śnieg, a u nich było cieplutko. Tam nie było typowego stadionu, tylko poligon wojskowy, na którym znajdował się tor. Pamiętam, że jeździliśmy wspólnie z kadrą byłego Związku Radzieckiego – zarówno indywidualnie jak i drużynowo. Każdy chciał zarysować swoją pozycję i pokazać się z jak najlepszej strony. Po zajęciach na torze następowało natomiast delikatne rozluźnienie. Wtedy mieliśmy czas na wspólny posiłek i porobienie razem różnych rzeczy.
W 1987 roku miał Pan okazję wystąpić w finale Mistrzostw Świata Par w czeskich Pardubicach. Wynik może nie był za dobry, bo razem z Romanem Jankowskim zajęliście ostatnie miejsce, ale parę punktów wyrwaliście i przede wszystkim mogliście posmakować zawodów najwyższej rangi.
To była wyjątkowa chwila w mojej karierze. Wiadomo, że Mistrzostwa Świata to Mistrzostwa Świata. To nie jest rywalizacja w obrębie regionu czy własnego podwórka. Tam ścigają się najlepsi. Wiadomo, że jazda z największymi tuzami światowego żużla strasznie mobilizowała, ale w rzeczywistości nie dało się zbyt wiele zdziałać. Słabo oceniam ten nasz występ, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że większość rywali miała dostęp do sprzętu, o jakim my mogliśmy tylko pomarzyć. Nie ukrywam jednak, że udział w takiej imprezie był sporym przeżyciem. Człowiek jechał tam nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla kibiców. Teraz na stadionach mamy porobione sektory, a tam wszyscy siedzieli razem i tworzyli jedną całość. Z perspektywy zawodników to wyglądało bardzo fajnie.
Indywidualnie nigdy nie przebił się Pan do finału Mistrzostw Świata, chociaż startował Pan w eliminacjach.
No niestety, zawsze przepadałem. Byliśmy za mało rozwinięci technicznie, żeby myśleć o lepszych wynikach na arenie międzynarodowej. Dla niektórych to mogło być zniechęcające, ale ja się z tym pogodziłem. Wychodziłem z założenia, że nie ma sensu boksować się ze sobą, że nie jadę w finale i nie zajmuję wysokich lokat, skoro nie wszystko zależało ode mnie. W tym miejscu mogę przywołać pewną historię. W szwedzkiej Kumli mieliśmy zaprzyjaźniony klub. Oni czasami przyjeżdżali do nas do Torunia, a potem my jeździliśmy do nich. Kiedyś miałem okazję przejechać się na dobrym motocyklu jednego ze szwedzkich żużlowców. Kiedy tylko dosiadłem tej maszyny, to powiedziałem sam do siebie, że to jest perełka, która doskonale zgrywa się z zawodnikiem i pozwala na wiele. Od razu poczułem różnicę w stosunku do mojego sprzętu. Gdybym dysponował czymś takim na co dzień, to pewnie mógłbym osiągnąć nieco więcej, ale niestety nie miałem takiego komfortu.
Całą karierę przejeździł Pan w macierzystym klubie z Torunia. Nigdy nie było pokusy, żeby dokonać jakiejś zmiany?
Wtedy była taka sytuacja, że jak klub wyraził zgodę na odejście zawodnika i dobrowolnie go puszczał, to nie było żadnego problemu. Gdyby jednak ktoś uparł się, żeby tego nie zrobić, to mógłbym zostać zawieszony nawet na dwa lata. Dopiero po upływie tego czasu pojawiłaby się opcja, aby przejść gdzieś indziej na własną rękę. Jeśli przytrafiłoby mi się coś takiego, to tak naprawdę byłoby pozamiatane. Po takiej przerwie nie miałbym do czego wracać. Oczywiście pojawiały się jakieś propozycje transferowe, ale toruński klub nie chciał się mnie pozbyć, dlatego robił wszystko, żeby mnie zatrzymać. Ja zresztą nie miałem jakichś wielkich pokus, żeby zmieniać środowisko. W Toruniu panował dobry klimat. Z mojej perspektywy wszystko było w porządku. Dało się wyczuć, że każdemu z nas przyświecał jeden cel i zawzięcie dążyliśmy do jego realizacji. Chcieliśmy zdobyć dla Torunia Drużynowe Mistrzostwo Polski i po czasie w końcu się udało. Nie byliśmy zlepkiem indywidualistów, tylko zgraną grupką chłopaków. Wiadomo, że kiedy zaczynałem przygodę z żużlem, to nasz klub nie był taką potęgą, jak niektóre ośrodki. Gdy mierzyliśmy się z najmocniejszymi drużynami, to przeważnie ciarki przechodziły nam po całym ciele i czuliśmy się, jakby rywale śmiali się nam w twarz. My jednak próbowaliśmy stawiać im opór na motocyklach, które aktualnie mieliśmy i dobrze się przy tym bawiliśmy. Każdy starał się dokładać coś od siebie i to dawało określone efekty. To były fajne czasy. Całe miasto się cieszyło, jeżeli sięgaliśmy po jakieś sukcesy, a przy okazji mogła usłyszeć o nas także cała Polska. Na pewno odbieram to bardzo pozytywnie.
W 1991 roku po latach startów na wysokim poziomie Pana średnia w polskiej lidze nagle znacząco spadła i odjechał Pan tylko trzy mecze. Z czego to wynikało?
Złapałem kontuzję, w wyniku której pozrywałem więzadła prawej ręki i już się nie odbudowałem.
Po tym sezonie zakończył Pan karierę. Miał Pan wtedy na karku zaledwie 34 wiosny.
Każdy dziwił się, że tak szybko odwieszam kevlar na kołku, ale ja byłem też już trochę zmęczony tym sportem. Cały czas robiłem wszystko, co tylko mogłem, żeby być w czubie. Ciągle goniłem za wynikami i podnoszeniem swojego poziomu. W klubie byłem numerem jeden, więc naturalną koleją rzeczy musiałem pomagać chłopakom i brać na siebie ciężar prowadzenia drużyny do jak najlepszych rezultatów. W pewnym momencie poczułem, że powoli się wypalam i coraz gorzej znoszę wszystkie wysiłki, więc powiedziałem pas. Wiadomo, że nie było łatwo zdecydować się na taki krok, ale uznałem, że to będzie najlepsze rozwiązanie. Nie mam jednak wątpliwości, że gdybym jeszcze raz miał wybierać swoją życiową drogę, to ponownie postawiłbym na żużel.
Jak teraz po latach ocenia Pan swoją karierę?
Na pewno nie czuję się w stu procentach spełniony, ale w osiemdziesięciu lub osiemdziesięciu pięciu to już raczej tak. Osiągane wyniki w większości mnie satysfakcjonują. Starałem się wyciskać z siebie maksimum. Wywalczyłem tyle, na ile pozwoliły moje umiejętności i motocykle w boksie. Nieraz sprzęt nie dawał mi szansy, żeby sięgać po coś więcej. U nas ta technologia była wtedy pod psem. Niektórzy moi rywale zapewne wiele skorzystali na startach w Anglii. Ja niestety nie miałem takiej możliwości, a przecież w tamtych czasach to była prawdziwa żużlowa kuźnia. Tam jeździło się po to, żeby dostać szkołę jazdy i uzyskać dostęp do lepszego wyposażenia. Każdy zdawał sobie sprawę, że to może zaprocentować w przyszłości. Mimo wszystko wychodzę z założenia, że zapisałem jakąś kartę w historii toruńskiego oraz polskiego żużla. To jednak nie sprawia, że myślę o sobie w kategoriach legendy czy nie wiadomo jak wybitnego żużlowca. Dzięki żużlowi stałem się rozpoznawalny w niektórych kręgach, ale jeżeli ktoś przypisuje mi za dużo zasług, to studzę takie głosy. Nieskromnie przyznam jednak, że chciałbym, aby w Toruniu narodził się drugi taki Żabiałowicz.
Po zakończeniu kariery miał Pan epizod trenerski.
Zgadza się. Zrobiłem papiery na instruktora sportu żużlowego i najpierw pracowałem w Toruniu, a potem – po krótkiej przerwie – trafiłem jeszcze do Grudziądza. Nie ukrywam, że to było spore wyzwanie, ale starałem się wykorzystywać zdobywaną przez lata wiedzę i przekazywać swoim podopiecznym wszystko, co tylko mogłem. W tej robocie wiele zależy od tego czy trafi się na zawodników, którzy mają chęci do pracy i zamierzają zrobić użytek z doświadczenia szkoleniowca. W rzeczywistości to jest bardzo odpowiedzialne stanowisko, bo jak przegrywamy zawody, to przeważnie trener dostaje po karku. Przyznam jednak, że to była całkiem fajna przygoda, ale dosyć szybko dałem sobie z tym spokój. Teraz raczej nie chciałbym już do tego wracać.
Odsunął się Pan nieco od żużla?
Medialnie nadal interesuję się tym sportem. Zawsze sobie trochę poczytam jak to teraz wygląda, a poza tym śledzę wyniki toruńskiego klubu i całej polskiej ligi. Powiem jednak szczerze, że w tym momencie specjalnie nie tęsknię za byciem bliżej tych tematów.
Na motocykl czasami Pan jednak wsiądzie.
Kiedy koledzy prosili, to na jakichś okolicznościowych imprezach w Toruniu rzeczywiście się zdarzało. Zawsze powtarzałem sobie jednak, że to był ostatni raz i więcej nie dam się namówić. Dla mnie to już jest mało komfortowe. Taka jazda nie sprawia mi wielkiej przyjemności, bo czuję, że muszę za dużo walczyć z tą maszyną. Teraz wolę wsiąść sobie na mojego choppera, a nie na żużlówkę.
Czym się Pan obecnie zajmuje? Przyznam, że niełatwo Pana złapać.
Pracuję w transporcie. Czasami sam trochę pojeżdżę, a poza tym odpowiadam też za organizację niektórych tematów i poszukiwanie kontaktów. Prywatnie wszystko się układa. Czuję się spełniony w małżeństwie, dzieci mają się dobrze, więc czego chcieć więcej? W wolnych chwilach staram się być aktywny. Biorę sobie na przykład rower i robię długie dystanse, albo po prostu biegam. Jak jest ciepło, to pływam również na desce surfingowej, a zimą jeżdżę na nartach. Wychodzę z założenia, że trzeba coś robić i nie warto siedzieć w miejscu. Można powiedzieć, że nie stygnę w fotelu jak stary dziadek (śmiech). Niektórzy z upływem lat coraz bardziej stękają, ale ja bym tak nie umiał. Wiadomo, że z wiekiem człowiek stopniowo się wyniszcza, ale to nie znaczy, że może przestać nad sobą pracować. Oczywiście trzeba zachować zdrowy rozsądek i nie wolno przedobrzyć. Ja na pewno się cieszę, że zakończyłem przygodę z żużlem bez żadnych poważnych uszczerbków na zdrowiu i teraz mogę dalej bawić się w życie na swoich zasadach.
Na koniec zapytam czy jako doświadczony żużlowiec na sportowej emeryturze miałby Pan jakieś wskazówki dla młodych chłopaków marzących o wielkiej karierze?
Odpowiem krótko. Sukces w żużlu wymaga trochę talentu, dużej odpowiedzialności i gotowości do wkładania w siebie jak najwięcej pracy, dzięki której będzie można się rozwijać. Od najmłodszych lat przydaje się też mocna psychika i umiejętność właściwego układania różnorodnych tematów, które mogą mieć wpływ na osiągane wyniki.