Od samego początku swoich startów na torze uchodził za nieprzeciętny talent. Mówił o tym wprost jeden z jego pierwszych szkoleniowców, Krzysztof Kołodziej – Tacy jak on rodzą się raz na wiele lat. Pokładane w nim nadzieje spełniał od pierwszych treningów w barwach klubu z Lublina, a apogeum jego możliwości przypadło na lata startu w GKM Grudziądz, gdzie w wieku zaledwie 20 lat „wykręcił” średnią biegową na poziomie 2,39 pkt oraz rok później zdobył tytuł Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów, co z kolei dało mu możliwość startów w cyklu Grand Prix.
Odnosiło się wrażenie, że świat stoi przed nim otworem. Niestety, feralny w skutkach 2 maja 2000 roku, kiedy to Dados jadąc na motocyklu uczestniczył w kolizji z samochodem, diametralnie zmienił i jego samego, i jego dalszą karierę. Cudem był już sam fakt, iż z całego wypadku uszedł z życiem. Drugim cudem należy nazwać jego powrót do ścigania po zaledwie dwóch miesiącach. Tym bardziej, że lekarze nie dawali mu na to większej nadziei.
Rok później, po ośmiu sezonach spędzonych na zapleczu Ekstraligi, przeniósł się do najwyższej klasy rozgrywkowej. Trafił do Atlasa Wrocław. Jak wspomina na łamach książki „Dadi – przerwany wyścig” były prezes klubu ze stolicy Dolnego Śląska, Andrzej Rusko, Dadosowi stworzono bardzo dobre warunki do odbudowania się, a on sam starannie doglądał swojego zawodnika – Tak jak ze wszystkimi swoimi zawodnikami, z Robertem bardzo się zżyłem. To był dobry chłopak, tylko że w którymś momencie swojego życia się pogubił. I zapłacił za to najwyższą cenę….
W 2003 roku – jak się okazało ostatnim Dadiego na torze – były mistrz świata juniorów dwukrotnie targnął się na swoje życie. Szczęśliwie za każdym razem ktoś pospieszył mu z pomocą. Te wydarzenia przeplatały się z problemami osobistymi oraz dziwnymi zachowaniami żużlowca, który m.in. bez śladu i słowa znikał gdzieś w Szwecji czy opuszczał treningi. Sezon 2004 miał być dla niego przełomowy – podpisał kontrakt w klubie, gdzie stawiał swoje pierwsze żużlowe kroki, a więc w TŻ Lublin. Kibice liczyli, że tu na nowo postawi swoją karierę na nogi, a sam w roli lidera Koziołków wprowadzi klub do Ekstraligi.
Niestety los napisał zgoła odmienny scenariusz. 23 marca 2004 roku Robert po raz trzeci targnął się na swoje życie. Tym razem, pomimo tygodniowych wysiłków lekarzy, nie było dla niego ratunku. 30 marca, w wieku zaledwie 27 lat, odszedł jeden z największych talentów polskiego speedway’a drugiej połowy lat 90-tych.
Oczywistym jest, iż wolałbym nie mieć okazji pisać tych kilku słów o Dadim czy też jakimkolwiek innym zawodniku, którego nie ma już wśród nas. Każdy chciałby zamiast tych wspominek widzieć dziś pod taśmą startową Dadosa, Romanka, Kurmańskiego, Richardsona, Duha bądź po prostu obecnych na trybunach w roli kibica Zarzeckiego, Pawlaka, Saitagriejewa, Rose i wielu innych – całych i zdrowych. I nie gra roli, kto zginął na torze, a kto w innych okolicznościach – w końcu każdy z nich był takim samym zawodnikiem, tak samo bezgranicznie oddanym speedwayowi, tak samo ryzykującym zdrowie dla sportu, który pokochali. Za to wszystko zasłużyli – tylko i aż - na bycie zapamiętanym przez wszystkich sympatyków żużla. Dziś ze szczególnym uwzględnieniem Roberta Dadosa.