Kim był dla Pana ś.p. Henryk Żyto?
Zbigniew Jąder: Przede wszystkim był moim pierwszym trenerem. Nasza przyjaźń trwała do samego końca. Był wspaniałym, szczerym człowiekiem i dużo mi powiedział na temat jazdy na żużlu. Później, gdy bawiłem się w "trenerkę" otrzymywałem od niego bardzo dużo uwag.
Czy spotykaliście się ze sobą w ostatnich latach?
Tak i potrafiliśmy rozmawiać ze sobą o żużlu do samego rana. Wiele razy były sytuacje, że był u mnie, nasze żony już spały, a my rozmawialiśmy i nie było tym rozmowom końca. Będę go pamiętał do samego końca. Jeszcze krótko przed śmiercią był u mnie z synem i wnukiem. Rozmawialiśmy ze sobą chyba cztery godziny. Wcześniej często kontaktowaliśmy się, ale telefonicznie. To duża odległość. Ale gdy byłem w Gdańsku z drużynami, które trenowałem, to zawsze bardzo dużo ze sobą rozmawialiśmy.
Jak za waszych czasów wyglądał żużel?
Był to sport z prawdziwego zdarzenia. Nie ma co wspominać o ówczesnych pieniądzach za punkt, jednak po prostu żyliśmy bardzo rodzinnie. Ja do teraz wspominam tamte czasy wśród kolegów i kibiców. Na tamte tematy można rozmawiać godzinami.
Czy wówczas bardziej liczył się charakter, wola walki i umiejętności niż sprzęt?
My w Lesznie nie mieliśmy prawie wcale sprzętu. To były same klamoty. Kiedyś Henryk przyszedł do warsztatu i zobaczył mój rozebrany silnik i powiedział mechanikowi: Ale tę głowicę, to wyrzuć, ja mu zaraz przyniosę inną. Tak też zrobił, przyniósł tę część, która dla niego, klasowego zawodnika może się już nie nadawała, ale dla mnie było to coś świetnego. Ja byłem tym tak zbudowany, że tuż po tym wygrałem swój pierwszy bieg w meczu ze Stalą Rzeszów. Henryk zawsze mi dużo pomagał. Co warte podkreślenia, ta głowica nie było jego klubową, a prywatną częścią.
Jak wyglądała wówczas wasza sportowa codzienność?
Całymi dniami byliśmy na stadionie. Henryk Żyto właśnie w Unii Leszno wprowadził przygotowania ogólnorozwojowe. W innych klubach wtedy tego nie robiono. W Lesznie nie wszyscy z tego korzystali, ale my młodzi tak. Trenowaliśmy wraz z sekcją gimnastyczną i akrobatyczną Unii Leszno. Henryk Żyto wiedział czego potrzeba zawodnikom.
Jak pan zareagował, gdy usłyszał że pan Henryk przenosi się do Wybrzeża Gdańsk?
To wszystko jest bardzo długą historią, którą znam doskonale. Bardzo go brakowało w Lesznie. Był to as atutowy drużyny i do tego nasz trener. Ja go jednak cały czas podpatrywałem. Wzorowałem na nim swój styl jazdy. Kiedyś przyniosłem kolegom na kawę zdjęcie Henryka Żyto i moje, po czym stwierdzili, że to ten sam zawodnik. Kiedyś jechaliśmy w Tarnowie w czwórmeczu i mocno się ze sobą ścigaliśmy, zmieniając co chwila prowadzenie. Przyszedł do mnie kierownik i powiedział: Zbychu, gdyby nie plastron i twój numer na plecach, to bym nie wiedział który to który. Był to dla mnie wielki komplement.
Jak będzie pan teraz wspominał pańskiego wieloletniego przyjaciela?
Gdy o nim myślę, po pierwsze nasuwa się to, że miał bardzo dużo wiadomości na temat żużla i przygotowanie sprzętu. Zawsze chętnie się z nimi dzielił i jego wiedza żużlowa bardzo się przydawała. Nawet jak już długo nie był czynnym zawodnikiem i trenerem, zawsze potrafił podzielić się trafną uwagą. Szkoda tylko, że jego memoriał jest tak daleko. Ja jestem do tego lekko przeziębiony i nie będę mógł się zjawić w Gdańsku. Może jeszcze zdążę pojechać w przyszłym roku?