Wiedzieliśmy , że jedyną szansą na awans będzie zwycięstwo w ostatniej kolejce w Grudziądzu. Na porządne przygotowania potrzebowaliśmy pieniędzy. Rozpocząłem żebry. Nawiasem mówiąc prezes klubu to największy żebrak w mieście. Przez 10 lat moim współpracownikom i mnie udało się wyżebrać dla Unii kilkanaście milionów złotych, a wielu ma do dzisiaj pretensje, że nie wyżebraliśmy miliona więcej.
Podczas kwesty trafiłem do Stefana Grysa – szefa Akwawitu, wtedy państwowego potentata w produkcji spirytusu, kwasu mlekowego i kleju kazeinowego. Dyrektor zadeklarował pomoc polegającą na poręczeniu 20 tys. zł pożyczki dla Klubu w Banku Zachodnim w Lesznie. Wyraziłem wątpliwość polegającą na tym, że Unia nie dostanie kredytu, bo nie będzie miała zaświadczeń z ZUS-u i Urzędu Skarbowego o niezaleganiu. Dyrektor uśmiechnął się i odpowiedział, że Jego firma trzymała tam miliony złotych i uprzedzi dyrektora BZ. Po wyjściu poszedłem do banku. Jakieś 300 metrów. Dyrektor Szymański już czekał. Wezwał pracownicę i polecił pomóc w formalnościach. Moje obawy skwitował uśmiechem. Kilka dni kompletowaliśmy dokumenty. Ja te oczekiwane pieniądze podzieliłem i obiecałem zawodnikom i dostawcą sprzętu. Dwa dni przed wyjazdem do Grudziądza pracownica banku zadzwoniła do Głównej Księgowej Pani Anieli Grys (zbieżność nazwisk przypadkowa) i poinformowała o odmowie udzielenia kredytu.
Na mecz wyjechaliśmy klubowym autobusem jeszcze w nocy. Cały czas padało. Pod Wrześnią autobus nie skręcił pod kątem prostym i wjechał do rowu. Jakoś udało nam się wypchnąć go na drogę. Ruszyliśmy dalej. Nikt już nie zmrużył oka. Co chwile ktoś krzyczał do kierowcy „Zakręt”. Dotarliśmy na stadion i ….ruszyliśmy w drogę powrotną. Sędzia Leszek Bartnicki przełożył mecz na następny dzień. W kieszeni miałem zero kasy. Wszystko, czym dysponowałem, poszło na przygotowania do meczu. W Lesznie chociaż mogliśmy się za darmo zatankować na stacji EMKA na Święciechowskiej. Na hotele nie było nas stać.
Poniedziałkowy mecz na niezwykle trudnej nawierzchni przegraliśmy. Grudziądz świętował.
We wtorek siedziałem w pracy i patrzyłem w sufit. Co dalej?
Zadzwonił telefon. „Stefan Grys mówi”- usłyszałem - „Nie udało się Panu wygrać.”. „ Jak to nie. Przecież wygraliśmy. Ktoś Pana wprowadził w błąd”- odpowiedziałem. Rozmówca odłożył słuchawkę.
Po kilku minutach znowu dzwonek. „Co mi Pan opowiada. Sprawdziłem. Przegraliście”. Na to ja:
„Dzięki pożyczce, którą Pan załatwił, przygotowaliśmy się optymalnie i wygraliśmy.” Znowu odłożona słuchawka. Po kliku minutach, kolejny telefon „ Czy mógłby pan przyjechać do mnie?”.
Kiedy siadłem prze Stefanem Grysem ten zadał jedno pytanie; „Ile pan potrzebuje pieniędzy, aby wyciągnąć ten klub?” „63 tysiące złotych”- bez zastanowienia odpowiedziałem. Po chwili dodałem: „Tyle klub zalega zawodnikom. Jak się z nimi rozliczymy to zostaną, a ja już wiem, jak pokonać inne problemy” . Szybko zorganizowaliśmy spotkanie całej drużyny z Radą Pracowniczą Akwawitu. Ta, na wniosek dyrektora, podjęła decyzję o wsparciu klubu w tym momencie i na przyszłość. Zaproponowałem, aby do zarządu klubu weszło dwóch przedstawicieli Rady Pracowniczej. Tak się tez stało. Na Piotra Śliwę i Marka Grysa (zbieżność nazwisk przypadkowa) mogłem zawsze liczy .
Grudziądz miał też inne następstwa. Mój syn Michał przygotowywał się do komunii. Tak postanowiła moja żona mimo, że nie jest katoliczką. Chciała ochronić syna przed ostracyzmem. I wtedy okazało się, że nie był ochrzczony. Kiedy wróciłem po pracy powiedziała mi, żebym natychmiast poszedł do proboszcza ks. Eugeniusza Grodzkiego. Kiedy wszedłem na probostwo ksiądz zapytał: „Czy Pan wie dlaczego zaprosiłem?”. „ Myślę, że chodzi o komunię Michała”. „Myli się Pan, z tym damy sobie radę, niech mi Pan powie, dlaczego przegraliście w Grudziądzu?”.
Tak zaczęła się bliska znajomość dwóch ludzi różniących się we wszystkim, ale połączonych dobrem Unii. Ksiądz został kapelanem klubu i był nim, aż do śmierci.